wtorek, 28 lipca 2009

Doszłam do wniosku, że wracanie do domu piechotą z któregokolwiek miejsca w Lizbonie jest niebezpieczne. Od São Sebastião do Areeiro napotkałam po drodze chyba z piętnaście pastelarii. Gdybym skusiła się na pastel de nata choćby w połowie z nich, to i tak byłoby o pięć za dużo jak na jeden dzień. Na dodatek w pierwszej pan zapytał mnie, czy na pewno chcę tylko jeden. TAK, TYLKO JEDEN! Zjadłam i wyszłam jak najszybciej, choć widok ładnie poukładanych ciastek za szybą kusił mnie w kolejnych czternastu kawiarniach. Dżizas! Następnym razem jadę metrem.



Swoją drogą, rozmawiałam dzisiaj z Camilą. Podobno w Londynie jest sporo Portugalczyków (a jakiej nacji tam jeszcze nie ma...?) i też sporo pastelarii. Ciekawe, czy w Polsce jest choć jedna? Jeśli tak, to, gdziekolwiek ona jest, ja chcę się tam przeprowadzić.

Mieliśmy dzisiaj test końcowy z portugalskiego (dobrze, że wam mówię, bo pewnie myśleliście, że z serbskiego). Rozpisałam się wielce w wypracowaniu i trzeba przyznać, że czuję znaczną różnicę w łatwości pisania - pamiętam jak męczyłam się nad niemal każdym zdaniem na teście początkowym. Nie wiem, być może to kwestia tematu, ale na pewno też się tu już wyrobiłam pod względem płynności i szybkości myślenia po portugalsku. I o to chodziło!



W ogóle to chyba w trakcie nauki każdego języka przychodzi taki moment, kiedy ma się wrażenie, że przez długi, długi czas nie przekroczy się pewnej granicy. Muszę przyznać, że kurs na poziomie zaawansowanym był, mimo wszystko, wyzwaniem. Jasne, że rozumiem 99,9% tego, co gość mówi na zajęciach, co inni mówią i ja też potrafię się wypowiadać, ale jak przychodzi czas na gramatykę na tym poziomie, to można się załamać. W angielskim, owszem, istnieją skomplikowane konstrukcje, ale nie wydają się one nie do opanowania, a zresztą - nie używa się ich często. Portugalski to już jednak nie banalny angielski i fakt, że przerobiłam już całą gramatykę w Polsce wcale nie znaczy, że umiem wszystko zastosować. Szczerze - w niektórych kwestiach mam wrażenie, że mam w głowie większe zamieszanie niż przed rozpoczęciem tego kursu. Ale spoko, jeszcze jest kilka dni, a w czwartek będziemy tylko we dwie, ja i Camila (reszta będzie zdawała jakiś egzamin, o którym mnie się nie chciało myśleć), więc będzie czas na wyklarowanie pewnych kwestii. Jednak wyklarowanie to jedno, a stosowanie w praktyce to drugie. Ale nie ma się co przejmować, bo jestem tu właśnie po to, by praktykować. ;-)



Jednym z najlepszych sposobów jest czytanie, czytanie, czytanie. Nie dość, że wchodzą do głowy konstrukcje gramatyczne, to jeszcze wzrokowo zapamiętuję pisownię i uczę się nowych słówek z kontekstu. Dlatego dzisiaj, w parku Gulbenkian, leżąc sobie w cieniu na trawce, czytałam "High Fidelity" Nicka Hornby'ego, tym razem po portugalsku. Dzisiaj zrobiłam tam też zdjęcia i więcej pospacerowałam, odkrywając zakamarki, których wcześniej nie widziałam. To naprawdę genialne miejsce. Pośród zgiełku centrum milionowego miasta, ten na pozór niewielki park stanowi oazę spokoju. Stawiki, maleńkie wodospady, kwiaty, drzewa i mnóstwo zakątków do siedzenia i leżenia. Na pewno wrócę tam jeszcze nie raz!



W sobotę Raimas miał urodziny, zaprosił więc nas do Rio Grande. Spróbowałam trochę nowego portugalskiego żarcia od innych, ale sama wolałam zamówić coś pewnego. ;-) Później pojechaliśmy obowiązkowo zaliczyć ich... a teraz już raczej: nasze ulubione belgijskie piwo Hoegaarden w centrum handlowym "Monumental", które jest dostępne w niewielu miejscach. Zawsze wychodzimy z tamtej knajpy ostatni i zawsze ta sama kobieta musi co najmniej pięć razy prosić się, by uregulować rachunek. Gaszą światła i zamykają kratami przejście, a my nadal tam siedzimy, niewzruszeni. W sobotę, gdy już nas wyrzucili prawie siłą, poszliśmy do tego samego dziwnego klubu, co kiedyś. Tym razem jednak muzyka była co najmniej kuriozalna: Post Punk, Goth Rock, Deathrock, Batcave (WTF?!). Większości nie mogłabym sobie wcześniej wyobrazić, ale teraz już, niestety, potrafię. Mimo tej, momentami wręcz śmiesznej, muzyki, bawiliśmy się do czwartej, wśród dziwnych, naprawdę kuriozalnych ludzi, którzy z całą pewnością słuchają jej na codzień. Dżizas!

2 komentarze:

  1. Jak wrócisz to mozesz sama założyć pastelarię :)

    A kleszczy tam nie ma w parkach, że można leżeć? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ej, to nie jest głupi pomysł z tą pastelarią!

    Tu chyba nie ma kleszczy. ;-)

    OdpowiedzUsuń