wtorek, 30 czerwca 2009

Portugalskie słówko dnia: peru.
To, jak wiemy, nazwa kraju w Ameryce Południowej. A w Portugalii to to samo, co "indyk."
Teraz spróbujmy sobie wyobrazić rozmowę dwóch znajomych:
- Gdzie byłeś na wakacjach?
- W indyku.

- - - - -

Przespałam w nocy 10 godzin i byłam gotowa na podbój Lizbony. Idealna pogoda, nie za gorąco, z lekkim wiaterkiem, pozwoliła nam na miłe spacerki tu i tam. Na przykład w Parque Eduardo VII i w Campo Grande:






Przy okazji zobaczyłyśmy miasteczko uniwersyteckie i między innymi wydział filologiczny, w którym za kilka dni zacznę kurs! :-)

Później wróciłyśmy do Baixa, gdzie wjechałysmy na Elevador da Santa Justa - niestety, jak się okazało, najwyższy punkt widokowy (nie lubię tego słowa, kojarzy mi się z tłumami brytyjskich turystów) z barem został zamknięty jakieś sześć miesięcy temu przez władze miasta z powodu braku odpowiednich zabezpieczeń (dobrze, że udało mi się tam wejść we wrześniu, bo warto!). Ale i tak widoczek na piękną Lizbonę był całkiem całkiem.

Na zakończenie tego jakże miłego dnia, zjadłyśmy całkiem niezły obiad, ze świetnym, białym winem i w towarzystwie miłego kelnera, z którym miałam okazję poćwiczyć mój portugalski. Fajnie jest zaskoczyć ludzi znajomością ich języka. Genialne uczucie!

Dopiero dzisiaj tak naprawdę zdałam sobie sprawę, że ja tu naprawdę jestem. Śmieję się z siebie czasem, co ja wymyśliłam! i jednocześnie rozpiera mnie duma, że mi się udało. To niesamowite, że spędzę tu aż dwa miesiące. :-)

Dodałam dziś na półkę w kuchni piąty olej. Poznałam też kolejnego współlokatora - Włoch, Miguel, który nieźle mówi po portugalsku, wytłumaczył mi dziś jak dojechać na plażę, na którą wybieram się z mamą jutro. :-)

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Czego jak czego, ale deszczu w Lizbonie pod koniec czerwca się nie spodziewałam. Szczerze mówiąc, trochę zrzedły nam miny, gdy w końcu wylecieliśmy z chmur i okazało się, że w Lizbonie owszem, jest ciepło, ale ciągle pada! Na szczęście już około 15:00 cudownie się rozpogodziło i pierwsze promienie portugalskiego słońca dotknęły mojej bladej skóry. ;-) 

Eduardo czekał na nas na lotnisku z wydrukowanym na kartce moim imieniem i nazwiskiem i jak się okazało, nie dzieje się tak tylko na filmach - wielu tam było takich. Gość okazał się bardzo miły, na wstępie pochwalił mój portugalski, który mógł zobaczyć w tych dziesiątkach maili, które do niego wysyłałam odnośnie mieszkania. Gawędząc sobie najpierw po portugalsku, a potem po angielsku (z grzeczności, by mama rozumiała), zawiózł nas do mieszkania, który będzie moim domem przez najbliższe dwa miesiące.

Z tego, co się dowiedziałam, mieszka tu Francuzka, Niemiec (sic! :P), Włoch i para z Galicji, ale jak dotąd miałam okazję spotkać tylko tę pierwszą. I tak, każdy ma swój olej! (to było pierwsze, co zauważyłam po wejściu do kuchni - stoją grzecznie jeden obok drugiego). ;-) 

Mój pokój jest odrobinę inny, niż na zdjęciu, ale ostatecznie urządziłam go sobie równie przytulnie. Bardzo mi w nim fajnie. :-) 

Około 13:00 zebrałyśmy się w końcu na poszukiwania hoteliku mamy, co było bardzo, ale to bardzo męczące. Kiedy już tam dotarłyśmy i wtaszczyłyśmy walizkę na czwarte piętro kamienicy niemal w samym centrum starego miasta, otworzył nam chińsko i niepewnie wyglądający pan. Zabierał się do tej papierkowej roboty tak, jakby robił to po raz pierwszy. O nic nie pytał, długie minuty zabierało mu zastanawianie się nad tym, czy jest dostępny pokój dla mamy, czy nie ma, średnio mówił po angielsku (mam wrażenie, że po portugalsku jeszcze gorzej). W tej ciszy i niepewności czułam się jak w filmie. Na dodatek atmosfera tej bardzo starej, wyglądającej na opustoszałą kamienicę o dziwnym zapachu potęgowała wyjątkowość sytuacji. To był jeden z najdziwniejszych kwadransów mojego życia. ;-) Mam nadzieję, że mama tam jakoś wytrzyma!

Gdy już odetchnęłyśmy z ulgą i mama została ulokowana w jednym z pokoi, postanowiłyśmy przejechać jeszcze jedną stację i pójść do znanej mi restauracji, która słynie z genialnych wprost omletów i serka Montiqueijo z czarnymi oliwkami (to tam właśnie je polubiłam!). Niestety okazało się, że była zamknięta! :-( 

Wyczerpane i niesamowicie głodne, zdecydowałyśmy się w końcu na obiad na Rua Augusta, który być może nie był zbyt wyszukany, ale dodał nam sił, choć i tak nie pomógł nam pozbierać się do końca. Długa i, mimo że samolotem, wyczerpująca podróż jednak dała o sobie znać. Dlatego nie skaczę tu jeszcze ze szczęścia spacerując po Lizbonie, ale za to od czasu do czas uśmiecham się szeroko na dźwięk portugalskiego na ulicy. :-)

niedziela, 28 czerwca 2009

Teraz wydaje mi się, że te dziewięć miesięcy minęło bardzo szybko, chociaż jeszcze kilka tygodni temu miałam wrażenie, że czas ciągnie się w nieskończoność. Co dziwne, nie odczuwam już takiego podekscytowania, jak jeszcze kilkanaście dni temu. Zasypiam bez problemów, powoli i racjonalnie wszystko rozplanowuję i pakuję się bez większych emocji. Być może to dlatego, że od kilku dobrych dni za oknem widzę deszcz, który nie pomaga mi wkręcić się w atmosferę słonecznej i gorącej Portugalii. A może to dlatego, że jakieś wątpliwości (sic!) dopadły mój umysł i blokują mi przejawianie prawdziwego podekscytowania. A może po prostu dlatego, że mój wyjazd do Lizbony już nie jest moim marzeniem, na którego spełnienie pracuję, a stał się... rzeczywistością. 

Moja genialna czerwona walizka jest już spakowana i czeka w przedpokoju. Jak zwykle było ciężko upchnąć tam te wszystkie "niezbędne" rzeczy. Rok temu jechałam tylko na 10 dni, a była dokładnie tak samo napakowana. Zastanawiam się, czy, jeśli pojadę na Erasmusa na pół roku, będzie wyglądała tak samo.

A tak swoją drogą, czemu mogę wnieść na pokład samolotu (bez dodatkowej opłaty) tylko 20 kg bagażu, skoro gość, który waży 120kg, wnosi nie tylko bagaż, ale jakieś 60kg więcej, niż ja, wchodząc do tego samego samolotu?! ;-) To dyskryminacja!

Przede mną długa droga na lotnisko do Warszawy, więc powoli się już zbieram. 

Życzę sobie absolutnie cudownych wakacji!!! Niech mi świeci słoneczko i obym spotykała fantastycznych ludzi. Niech dzieje się wszystko, co najlepsze! :-)