niedziela, 30 sierpnia 2009

Obrigada, Portugal!

To niemal przerażające, jak czas szybko leci, gdy dobrze się bawisz. Mam wrażenie, że spędziłam tu parę dni, choć z drugiej strony czasem potrzebuję kilka chwil, by przypomnieć sobie, co wydarzyło się na samym początku, a to chyba dowód na to, że spędziłam tu trochę czasu. To były intensywne wakacje, mimo że oprócz miesięcznego kursu niczego nie zaplanowałam. Wydarzyło się mnóstwo, mnóstwo! i mam wrażenie, że w ciągu tych dwóch miesięcy zrobiłam tu więcej niż w ciągu całego roku.

Muszę przyznać, że miałam tu jeden taki moment, samotnie spacerując po Baixa, w którym pomyślałam sobie: co ja tu właściwie robię? I, co gorsza, co ja tu będę robić przez dwa miesiące? Ile można czytać portugalskich gazet i oglądać telewizję? Niespodziewanie więc nadszedł moment paniki, ale też równie szybko odszedł, a kolejne dni miałam po brzegi wypełnione zajęciami i w gruncie rzeczy tak naprawdę nigdy nie miałam czasu przeczytać ani jednej gazety, a telewizję oglądałam, a raczej słuchałam, tylko w trakcie innych czynności, żeby nie tracić cennych minut w Lizbonie (w końcu przyjechałam tu po to, by uczyć się portugalskiego).

A więc działo się wiele, choć nie opisałam tu każdego spaceru czy wyjścia ze znajomymi, bo nie chodziło o to, by aż tak przywiązywać wagę do szczegółów. Niby pisałam ten blog dla siebie, ale gdy zdałam sobie sprawę ile osób go czyta, nie mogłam pozwolić sobie na to, by was zanudzić każdą chwilą mojego pobytu w Lx.

Czasami łapałam się tu na myśleniu: "Dlaczego ja tu właściwie jestem?" Bo chciałam - to jasne - ale dlaczego? To wprost niewiarygodne jak wiele zależy od przypadku. Czy wiecie w ogóle, z jakiego powodu uczę się portugalskiego? Bo nie znalazłam kursu greckiego. A co by było, gdybym znalazła? Czy wracałabym teraz z Thessalonik z książką po grecku na kolanie? Być może.

Czasem siedziałam wpatrzona w Rio Tejo - "Jestem w Lizbonie. Udało mi się." - myślałam i uśmiechałam się jak mysz do sera, nie poznając samej siebie. Siebie sprzed dwóch lat, Ani, która nigdy nie wpadłaby na pomysł samotnego wyjazdu na drugi koniec Europy. Ale zmieniamy się. I dobrze. I dobrze, bo warto.

Myślę, że cel został w pełni osiągnięty - bez problemu rozmawiam z Portugalczykami, rozumiem ze słuchu praktycznie wszystko i czytam książki po portugalsku. Ukończyłam kurs zaawansowany w stolicy Portugalii i zdecydowanie mogę już powiedzieć: "Sim, eu falo português.", a nie tylko "Aprendo." I niech szlag trafi wszystkie podręczniki i ćwiczenia gramatyczne z lukami do wypełniania! Języka uczy się najszybciej i, co najważniejsze, najprzyjemniej, wśród nativos, wśród znajomych, na ulicy, w metrze i w kafejce pijąc cafezinho. Chciałam kupić tu jakieś ćwiczenia, słowniki synonimów i inne cuda PortoEditora, ale zamiast tego z półek Fnac wzięłam dwie grube książki i jestem pewna, że dadzą mi więcej niż przerobienie pięciu podręczników.

Nauczyłam się tu więcej, niż mogłabym kiedykolwiek przypuszczać i nie chodzi tu nawet o takie pierdoły jak gotowanie i wszelkie inne zajęcia związane z mieszkaniem "bez mamusi". Najważniejsze jednak jest to, że udało mi się spełnić kolejne marzenie. Spędziłam dwa miesiące w pięknych miejscach, w sympatycznym kraju i z cudownymi ludźmi. Chciałam wrócić do Polski bez saudades, ale to nieuniknione.

Przez ostatnie dni mojego pobytu w Lizbonie próbowałam maksymalnie wykorzystać każdy moment, patrzeć na każdy szczegół i dokładnie zapamiętać. Chciałam spróbować jeszcze raz ulubionych potraw, próbowałam pożegnać się z ulubionymi miejscami. Ale nie da się, po prostu. Jedynym sposobem na to, by za Lizboną nie tęsknić, jest mieć jej dość. Ale, sinceramente, nie wiem, ile czasu musiałabym tu mieszkać, by nie chcieć wrócić...

Miło, że tu czasem wpadaliście. Do następnego razu! :-)

Na koniec... Kliknijcie i posłuchaj
cie tego:
Carlos Paredes - Canção dos Verdes Anos

sobota, 29 sierpnia 2009

Kilka dni temu poszłam na spacer, wspięłam się na Graça i usiadłam sobie na ławce z najlepszym widokiem na miasto, z kiścią świeżutkich winogron i książką po portugalsku. Ten widok naprawdę zapiera dech w piersiach. Lizbona stamtąd wydaje się taka... spokojna. Samoloty podchodzące w oddali do lądowania, promy leniwie posuwające się po rzece zostawiając po sobie biały ślad, Most 25 Kwietnia z błyszczącymi w słońcu samochodami, żółty tramwaj gdzieś w dole, który całkowicie bez pośpiechu odjeżdża z przystanku, no i zamek na pięknym wzgórzu na tle cudnie niebieskiej wody. Być może Lizbona wcale nie wydaje się spokojna - ona chyba taka po prostu jest.


Tak sobie siedziałam i czytałam i nagle podszedł do mnie pewien elegancko ubrany, czarnoskóry mężczyzna i powiedział po angielsku: "Jesteś z Polski?". Trudno było na to nie zareagować, nie miałam bowiem przy sobie nic, co mogłoby wskazywać na to, że jestem Polką. Gdy zapytałam, skąd to wie, stwierdził, że to poczuł, a poza tym jestem wysoka, mam wschodnie rysy twarzy i jestem podobna do Polki, którą zna. Nieźle. Spędziliśmy kilkanaście minut na rozmowie po portugalsku (pochodzi z Wysp Zielonego Przylądka), opowiadał mi o swoim zespole i podróżach do Polski (pokazał nawet paszport i wizę), i oczywiście zdążył zaprosić mnie na plażę, koncert i kolację. Oczywiście się nie skusiłam, ale namiary na siebie zostawił. Zachwiana, może być Zielonoprzylądczyk? ;-)

Tego dnia postanowiłam zjeść lunch poza domem, bo nie chciało mi się gotować, i udałam się do znanej wam już restauracji WOK. ;-> Naładowałam sobie talerz sushi, poprosiłam o sok ze świeżych pomarańczy i było genialnie.


No i po prostu nie mogłabym, zwyczajnie nie potrafiłabym wyjechać stąd bez ponownego zjedzenia pataniscas com arroz e fejão. Dlatego zabrałam Bruno ze sobą, wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Estoril (tory kolejowe są tuż przy oceanie!!!). Nie żeby nie było pataniscas w Lizbonie, bo na pewno są, już nawet wiem gdzie, ale nie można ryzykować! Dotarliśmy do restauracji i serce mi zabiło gdy przyszedł czas zamawiania dania, bo obawiałam się, że akurat dzisiaj ich nie będzie. Przez pierwsze trzy sekundy może i byłoby śmiesznie, ale później chyba bym się rozpłakała...


A wczoraj byłam na plaży i pożegnałam się z oceanem. O co chodzi z tym żegnaniem się? Pamiętam, że na wakacjach, gdy przychodził dzień powrotu do domu, zawsze trzeba było się pożegnać z morzem. To pewnie dlatego, że mieszkamy 600km od plaży, fal i mew... :-(


No w każdym razie - pożegnałam się i ocean powiedział, że będzie miał saudades. A ja powiedziałam, żeby się nie martwił, bo jeszcze wrócę.

Na piątkowy wieczór miałam wiele atrakcji do wyboru, ale mogłam wybrać tylko jedną, bo nie mam zdolności bilokacji. Stwierdziłam więc, że koncert Xutos & Pontapés w Corroios będzie najlepszym sposobem na pożegnanie się z Portugalią. Bo, nie wiem czy wiecie, ale Xutos & Pontapés to The Rolling Stones of Portugal. Najbardziej popularny zespół rokowy świętujący właśnie 30-lecie swojego istnienia i który - co mogłam zobaczyć na własne oczy - jest tu wręcz uwielbiany.


Wsiedliśmy w wyczes pociąg Fertagus, który przejeżdża przez Most 25 Kwietnia (pod samochodami, fajne to jest!) i w 20 minut dojechaliśmy do Corroios. Ja, Gonçalo, Raimas i jego znajomi. Na miejscu napotkaliśmy wielką imprezę pełną budek z pipocas (popcorn), farturas, ciepłego chlebka z churiço, balonami, stanikami i browarami... Klimat dość ciekawy, ale ważne, że koncert darmowy. ;-) Na miejscu spotkaliśmy się też z Nuno i Célią.

Jeśli chodzi o sam koncert - klimat pierwszorzędny. Byliśmy dość blisko sceny (lubię koncerty w tym kraju, bo Portugalczycy są niscy i wszystko dobrze widać), a mimo że niektórych kawałków nigdy nie słyszałam, a większości nie byłam w stanie śpiewać (nie z powodu portugalskiego, ale zwyczajnie dlatego, że nie znam Xutos na tyle, by śpiewać całe piosenki), przez cały koncert bawiłam się świetnie. Genialna muzyka, cudowna atmosfera, z chęcią zobaczyłabym ich jeszcze raz, grają we wrześniu na Estádio do Restelo, gdzie chyba pójdzie cała Lizbona!



Zdjęcia autorstwa Gonçalo Fino

Gdy wychodziliśmy w ślimaczym tempie z terenu koncertu wśród wielkiego tłumu, nagle Raimas zaczął śpiewać... "Szto lat, szto lat, niek, niek zije nam!", które przypomniał sobie ze swoich urodzin. Sweet! A w drodze powrotnej uczyłam ich kolejnych polskich słówek. Najpiękniejsze jest to, że ze słowem, które teoretycznie powinno być proste (bo jest to zwykle, zaraz po przekleństwach, pierwsze słowo, którego uczą się obcokrajowcy) mają największe problemy - "cześć".

środa, 26 sierpnia 2009

Zachwiana właśnie powiedziała mi: "Zastój masz na blogu. Zrób coś z tym." Fakt. Już się robi!

Właśnie sobie uświadomiłam, że nie napisałam tu o bardzo ważnej rzeczy, która nazywa się pataniscas com arroz e feijão i którą to miałam przyjemność skonsumować 16 sierpnia w Estoril w bardzo dobrym towarzystwie, które widać na zdjęciach. Nienapisanie o tym tutaj to wielkie przeoczenie, które muszę nadrobić, bowiem to danie jest wprost genialne. Żeby wam to udowodnić dodam, że dzisiaj śniło mi się, że je jadłam. I we śnie też było genialne. Problem tkwi jednak w tym, że trochę trudno je znaleźć w tutejszych restauracjach, mimo że to jedno z najbardziej tradycyjnych portugalskich potraw. Może dlatego trudno ją znaleźć, bo niewielu turystów wie o jej istnieniu i w konsekwencji niewielu jest chętnych, by ją spróbować? Opisałabym wam, co to dokładnie jest to pataniscas (arroz to ryż, a feijão - fasola), ale właściwie nie mam pojęcia, wiem tylko, że w środku był bacalhau. Ważne jest jednak, że było zajebiste.



Po przemiłej kolacji w akompaniamencie najlepszej sangrii jaką piłam w życiu, poszliśmy do baru na plaży (była pierwsza w nocy, większość zamówiła kawę, ale nie było (!), bo ekspres się zepsuł), a następnie na dyskotekę (a raczej rockotekę) o enigmatycznej nazwie "2001". Było świetnie, do domu wróciłam około 5:00 i na drugi dzień właśnie z pełnym impetem dopadło mnie przeziębienie. Ale już zdrowa'm!

OK, koniec tej retrospekcji, wróćmy do bardziej aktualnych wydarzeń. ;-)



Jako że na poprzedni weekend nie miałam żadnych planów, postanowiłam znowu wybrać się na północ z moim osobistym przewodnikiem Bruno. Była to bardzo dobra decyzja, bo właściwie można powiedzieć, że osiągnęłam pełnię szczęścia, o której pisałam 13 sierpnia. Wprawdzie palm nie było, ale był basen i to na świeżym powietrzu, w promieniach portugalskiego słońca... Nic dodać, nic ująć.



Uwaga, teraz znowu będzie o żarciu: mama Bruno przygotowała tradycyjne danie z regionu Minho, które było bardzo, bardzo smaczne, mimo że wiedziałam, co jem, bo Bruno mnie uprzedził. Chociaż gdyby mnie nie uprzedził, pewnie bym się nie zorientowała, że jem ryż w sosie z krwi kurczaka.

A w niedzielę wcześnie rano (czyli o 9:00) wybraliśmy się do... do supermarketu zrobić zapasy jedzenia i udaliśmy się w kierunku parku narodowego Gerês (nota bene jedynego w Portugalii) w północno-zachodniej części kraju. Z powodu korków dojechaliśmy dość późno (droga dojazdowa do Gerês jest jak Zakopianka - tylko jedna i zawsze zakorkowana), a wieczorem musieliśmy wracać do Lizbony, więc nie mieliśmy czasu, by przemierzać szlaki. Ale znaleźliśmy sobie małe jeziorko i rozłożyliśmy się na ogromnych kamieniach wśród pięknej przyrody i szumu wodospadzików. W skrócie: żyć nie umierać!



Parque Nacional da Peneda-Gerês

czwartek, 20 sierpnia 2009

Kilka przydatnych rad dla kobiet wybierających się do Portugalii:

1. Za każdym razem, gdy widzicie napis "Pastelaria", zamknijcie oczy, zatkajcie uszy i uciekajcie po największym łuku, jaki jesteście w stanie zrobić, upewniając się wcześniej, czy podobnego napisu nie ma przypadkiem po drugiej stronie ulicy. (Wyjątek: jeśli dzisiaj nie jadłyście jeszcze pastel de nata - możecie spróbować wejść do tego strasznego miejsca, ale tylko na chwilę i z maksimum 95 centami w portfelu. Zapamiętajcie to dobrze i nie mówcie potem, że nie ostrzegałam!).

2. Nie zabierajcie ze sobą szpilek, bo i tak nie będziecie tu w nich chodzić. W Bairro Alto prędzej złamiecie obcas i/lub nogę niż przejdziecie w nich pięć metrów. W całej Portugalii mamy, drogie Panie, do czynienia z calçada portuguesa, czyli sławnym, charakterystycznie wybrukowanym chodnikiem, na którym możecie spróbować szczęścia w szpilkach, ale i tak szczerze odradzam, bo trzeba uważać. Naprawdę.

3. Jeśli w trakcie wakacji nie chcecie przytyć 100kg, przeanalizujcie dokładnie portugalskie menu. Pamiętajcie, że Portugalczycy zwykle jedzą kolację między 21:00 a 0:00 oraz że 80% dań serwowanych jest z frytkami lub z frytkami i ryżem (tak, tak), 95% mięs jest smażonych lub grillowanych, przed daniem głównym dostajecie stos chleba, oliwek i sera, a po kolacji, niezależnie czy macie jeszcze miejsce, czy nie, przynoszą wam owoce, ciasta, musy i lody. No i na koniec kawę, oczywiście, nawet jeśli właśnie wybija północ.

4. Jeśli macie niskie poczucie własnej wartości, oczy innego koloru niż brązowe, a wasze włosy są w odcienach brązu lub jestecie blondynkami (to chyba najlepsza pozycja startowa), wychodźcie na ulicę jak najczęściej. Gwarantuję wam, że w trakcie pierwszych dziesięciu minut znajdzie się co najmniej pięciu portugalskich dżentelmenów (to jeden na każde dwie minuty!), którzy nie będą mogli oderwać od was wzroku. Jeśli na dodatek założycie wspomniane wyżej szpilki (ale po uprzednim oswojeniu się z calçadą - to ważne) oraz założycie spódniczkę jakiejkolwiek długości - przyćmiłyście właśnie 99,9% Portugalek. W ciągu piętnastu minut wasze ego podskoczy do wysokości pomnika Cristo Rei w Almadzie. (Uwaga! Istnieją też pewne minusy, bowiem nie każdy Portugalczyk to przystojny biznesmen w garniturze. Czasem będziecie musiały stawić czoła wzrokowi robotników w poplamionych farbą szatach, kelnerów po sześćdziesiątce tudzież obślinionych dziadków w parku. Jeśli nie jesteście w stanie tego znieść - zapomnijcie o szpilkach, przefarbujcie włosy i kupcie brązowe soczewki kontaktowe. Albo zwyczajnie - wracajcie do Polski! Tam mężczyźni nie patrzą. Chyba dlatego, że w kraju mamy większą konkurencję, moje drogie, no i w rezultacie wtapiamy się w krajobraz. ;-)

środa, 19 sierpnia 2009

Przez ostatnie dni wiele się nie działo, bo jestem chorička (ale przynajmniej nauczyłam się jak jest po portugalsku "angina" i "leki przeciwbólowe"). Dziś czułam się już znacznie lepiej i udało mi się wyjść na lunch z Bruno i jego znajomymi z pracy. Podoba mi się ten pomysł wspólnego almoçar w trakcie przerwy - mężczyźni zostawiają swoje marynarki na biurowych krzesłach i grupami wychodzą do pobliskich restauracji na carne de porco à portuguesa albo jeden z tysiąca rodzajów bacalhau. Fajna to sprawa, bo w końcu nie tylko integrują się z kolegami z pracy, ale też przewietrzą się trochę i jedzą porządny, ciepły posiłek w miłej atmosferze. Dzisiaj więc miałam okazję im towarzyszyć i spróbować sławnej portugalskiej zupy Caldo Verde - niby prosta, ale bardzo smaczna! (Tak, wiem, znowu piszę o żarciu!).



Później poszłam sobie do parku Gulbenkian, bo już się stęskniłam za tym miejscem. Nie ma to jak walnąć się na trawę w cieniu
i nic nie robić... Albo zastanawiać się co by się zrobiło z 74 milionami Euro (tyle tu teraz można wygrać w czymś w rodzaju Lotto).

Obecnie czytam książkę Nicka Hornby'ego
"How To Be Good" w wersji portugalskiej ("Como Ser Bom"). To chyba trochę dziwne czytać książki w innym języku niż oryginalny (szczególnie, gdy zna się ten oryginalny i można przeczytać w oryginale)? Mimo, że chcę zostać tłumaczką, tłumaczom nie ufam - przekład to przekład i zawsze lepiej jest przeczytać oryginał. Moje opowiadania, na przykład, nigdy nie będą brzmieć dla mnie wystarczająco dobrze w obcym języku, chyba, że w obcym je oryginalnie napiszę. No cóż, w każdym razie - fajnie, że mogę już czytać książki po portugalsku. :-)



Doszłam tu do wniosku, że metro jest jeszcze gorsze niż autobusy. W Polsce, w autobusach wszyscy uciekają od siebie jak najdalej, zakładają słuchawki, otwierają książki i gazety i patrzą za okno. A tu? Tu nie mogą patrzeć za okno, bo tam nic nie ma! A trochę głupio wpatrywać się w ciemność, nie? Więc patrzą w podłogę. Albo na piękne Polki.


;-)))

czwartek, 13 sierpnia 2009

Lizbona, Marquês de Pombal, godz. 16:30. Temperatura: 37°C. Przystojni biznesmeni ściągają marynarki drogich garniturów, dwóch mężczyzn chowa się w cieniu palmy z butelkami chłodnej wody niegazowanej. Siadam z książką w cieniu w parku Eduardo VII, ale nie wytrzymuję długo i uciekam do metra. Po drodze spotykam kobietę z kilkuletnią dziewczynką, która pyta mnie, mnie, jak tu się przechodzi na drugą stronę ulicy (to trochę skomplikowane zważywszy na fakt, że mamy tu do czynienia z pięciopasmowym rondem). Rozmawiamy chwilę, chwali mój portugalski i mówi, że praktycznie nie słychać obcego akcentu. Zadowolona podążam w kierunku niebieskiej linii, siadam szczęśliwa w klimatyzowanym wagonie i zastanawiam się, jak przeżyję drogę ze stacji do Pingo Doce. Przy sklepie jak zwykle siedzi ten sam żebrak z kulą, który już nawet bez słowa wyciąga rękę do przechodniów, czasem wręcz nie odrywa wzroku od gazety, którą czyta. W portugalskiej Biedronie kupuję tonę świeżych owoców i lody kokosowe. Wracam do domu, po drodze zatrzymując się przy bankomacie, którego przyciski są tak gorące, że aż parzą. Siadam przy kOMpie i zaczynam jeść półroztopione lody. Stwierdzam, że do pełni szczęścia brakuje mi jedynie basenu pod palmami. ;-)

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Braga jedno z najstarszych miast w Portugalii o ponad 2000-letniej historii oraz jedno z najstarszych miast chrześcijańskich na świecie. Założone w czasach rzymskich jako Bracara Augusta.

Pobudka o 6:45, około 8:00 łapię metro, o 8:30 w Sete Rios łapiemy autokar i 5 (słownie: pięć) godzin później jesteśmy w Bradze. Nie pamiętam kiedy ostatnio spędziłam tyle czasu w autokarze, ale szczerze mówiąc minęło nawet szybko. Jechaliśmy ciągle autostradą i być może widok za oknem był ciągle prawie taki sam, ale za to autokar miał przystanki w Fátimie, Coimbrze i Porto, więc mogłam zobaczyć najbardziej sławne miejsca Portugalii. Wprawdzie tylko zza szyby i niewiele, ale zawsze mogę powiedzieć, że tam byłam! ;-)

Z dworca odebrał nas brat Bruno, który zresztą w sobotę obchodził swoje dziewiętnaste urodziny. Braga to takie Tychy właściwie, liczba mieszkańców zbliżona, tylko że gdzieniegdzie rosną palmy, teren jest górzysty a zabudowa kompletnie inna niż w Polsce.



Zanim wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, poszliśmy zjeść francesinhę, czyli jedno z typowych dań północy, a szczególnie Porto. Francesinha ma w sobie wszystko, co dla mnie niezdrowe, ale, cholera, raz w życiu spróbować musiałam! Na szczęście okazało się, że nie jest to moje ulubione danie. ;-)

Powiem wam, że posiadanie znajomych w różnych zakątkach świata to świetna sprawa. W Bradze miałam osobistego przewodnika, który zawoził mnie we wszystkie najciekawsze miejsca i oprowadzał po najbardziej uroczych uliczkach miasta. Nie ma lepszego sposobu zwiedzania obcego kraju, niż z rodowitymi jego mieszkańcami, bo to oni znają najszybsze drogi dojazdu, najlepsze restauracje i knajpy i najprzytulniejsze zakątki.



Jego ciocia i wujek, wspaniali, sympatyczni ludzie, zaprosili nas do siebie na kolację. Przyszedł jeszcze brat, kuzynka z mężem i kuzyn Bruno, i tak jedna Polka i siedmiu Portugalczyków, prawdziwych nativos, zjedli wspólnie kolację w ogrodzie i, muszę przyznać bez wahania, była to jedna z moich najlepszych nocy w Portugalii. Od samego początku byli niesamowicie mili i gościnni, całkowicie otwarci na pomysł zjedzenia kolacji w gronie rodziny razem z kompletnie obcą osobą, o której wcześniej nawet nie słyszeli. Po drugie - jedzenie. Wyśmienite jedzenie na świeżym powietrzu i chłodne, portugalskie Vinho Verde. Znając tutejsze zwyczaje, postanowiłam nie najadać się do syta tym, co było na stole, bo wiedziałam, że na pewno będzie jakiś deser.



Pomyliłam się. Nie było "jakiegoś deseru". Były trzy. Najpierw kosz świeżych owoców, do wyboru do koloru, soczysty melon, śliwki, banany, jabłka i brzoskwinie, później przyszło absolutnie genialne, domowej roboty ciasto czekoladowe, a jeszcze na koniec chłodny mus truskawkowy. W międzyczasie rozmowa potoczyła się na różne tory, zaczynając od wprowadzenia Euro w Polsce, przez różnice kulturowe, aż skończyło się na polskiej wódce i wtedy wujek pobiegł do barku. Wódki nie znalazł (całe szczęście! bo oni chyba myśleli, że skoro jestem z Europy Wschodniej, to mogę wypić kieliszek bez wykręcenia twarzy ;-)), ale za to przyniósł różne inne ciekawe trunki, w tym Porto, oczywiście. Musiał więc też przyjść moment, w którym to mąż kuzynki zapragnął nauczyć się kilku polskich przekleństw ("na zdrowie" już umieli, a nawet zaśpiewaliśmy wspólnie "Sto lat" bratu! Po portugalsku oczywiście też, ale najpierw po polsku. Podobał im się wers "A kto z nami nie wypije, niech się pod stół skryje!"). Ale nie było to trudne, bowiem bez ogródek możemy powiedzieć, że dwa polskie przekleństwa w języku portugalskim już istnieją, tyle że mają inne znaczenie (curva - krzywa, Rui - imię męskie, gdzie "r" czyta się prawie jak "ch"). Ot i cała filozofia.

Miałam też kilka śmiesznych lekcji wymowy, co chwilę bowiem wymyślali mi coraz to dziwniejsze słowa do powtórzenia, aż skończyło się na portugalskich językołamaczach. Po tym wieczorze wszyscy wiedzą też już, że jestem uzależniona od pasteis de nata i chyba mogę liczyć na regularne dostawy do Polski!

Jakby tego było mało, pojechaliśmy potem ze znajomymi Bruno do bardzo przytulnej knajpki w klimatach arabskich, gdzie od czasu do czasu są nawet pokazy tańca brzucha. Wypiliśmy tam fenomenalne soki i batidos, czyli coś w rodzaju koktajli mlecznych ze świeżych owoców.



Drugiego dnia mogłam wybrać sobie, co chcę robić. Wybrałam więc położone kilkanaście kilometrów od Bragi Guimarães, czyli miejsce, w którym narodziła się Portugalia - pierwsza stolica kraju, której centrum widnieje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Pospacerowaliśmy sobie po wąskich, brukowanych uliczkach wśród średniowiecznych kościołów i zwiedziliśmy pałac książęcy Paço dos Duques de Bragança z XV wieku i zamek z X wieku (tak na marginesie, czy ktoś kiedyś widział kuchnię w pałacu?).



Wieczorem wsiedliśmy do autokaru i o 0:30 byliśmy w Lizbonie (przejechać przez most w Porto w nocy - bezcenne. Widok zapiera dech w piersiach). I podsumowując - to był genialny weekend i nie mogłabym go sobie lepiej wyobrazić. A po tej kolacji u cioci stwierdziłam, że nie obejdzie się bez saudades za Portugalią po powrocie. Po prostu nie da rady...

piątek, 7 sierpnia 2009

Wracam do poprzedniego wpisu, by zorientować się, na którym dniu stanęłam. Wtorek. OK. No to jedziemy dalej!



Wieczorem poszłam z Bruno do "Lusitano Clube" w Alfamie na koncert "Roda de Choro", zespołu portugalskiego, który gra głównie muzykę brazylijską i portugalską pomieszaną z wieloma różnymi rytmami, co ostatecznie daje bardzo fajny efekt! Zaskoczyło mnie to, że właściwie nie był to zwykły spektakl, bo odkąd panowie zaczęli grać, na parkiecie pojawiło się mnóstwo ludzi i nie zeszli aż do końca. Zespół grał, a ludzie tańczyli. Genialna sprawa, świetny klimat. Przypadkiem spotkaliśmy też znajomych z couchsurfingu, a jeden z nich okazał się być niezłym tancerzem, więc potańcowałam sobie nieźle do tych brazylijskich rytmów! :-)



W środę Gonçalo zabrał mnie do parku w Belém, Parque dos Moinhos de Santana, śmiesznego parku, bo położonego na wzgórzu, z którego zresztą jest świetny widok na dzielnicę i na rzekę. I gdzie, ni stąd ni zowąd, stoją dwa wielkie wiatraki. :-) Jest tam całkiem przyjemnie, rosną sobie palemki, duże drzewa, jest mały stawik, fontanna i kafejka. Tramwajów też nie brakuje:



A potem znowu poszliśmy na Pasteis de Belém (podobno tylko trzy osoby znają ten ściśle tajny przepis na prawdopodobnie najlepsze ciastka świata ;-)) i bez ogródek poprosiłam o trzy. W końcu wiedziałam czego mogę się spodziewać. Podobno mało kto jest w stanie zjeść mniej niż trzy w trakcie jednej wizyty... (wkleiłabym tu zdjęcie, ale nie mogę, bo za każdym razem gdy będę przeglądała tego bloga, zacznie mi ciec ślinka, a do tego nie mogę dopuścić, szczególnie po powrocie).



Dzień dzisiejszy i ubiegła środa zostały spędzone (cóż za konstrukcja zdaniowa) na plaży, Praia da Sereia naturalnie. Generalnie nie ma co opowiadać z takich dni, bo wszystko sprowadza się do leżenia, siedzenia, leżenia, leżenia, spaceru brzegiem morza, leżenia, siedzenia, leżenia i leżenia. Wprawdzie w sierpniu na plażach nawet w tygodniu jest dość sporo ludzi (znacznie więcej niż w lipcu), ale i tak nic nie jest w stanie powstrzymać mnie od cieszenia się tym widokiem. Brak mi słów by określić jak absolutnie genialny jest ocean...



A jutro... a jutro wyruszam 375 km na północ, do Bragi. :-)

wtorek, 4 sierpnia 2009

Kurs skończył się w piątek moją genialną prezentacją o fado, którą robiłam razem z Chinką i która nie wypaliła z powodu braku czytnika CD/DVD w uniwersyteckim laptopie. A raczej szczątkach laptopa. Trzeba było improwizować i jakoś się udało. Podobno nawet nieźle wyszło.


Paradoksalnie dopiero czwarty tydzień kursu zaczął mi się podobać, być może dlatego, że w końcu byłam w stanie się w miarę wysypiać, albo odkryłam zbawczą moc kawy (na zdjęciu, w jednej z uniwersyteckich kawiarni), albo grupa dopiero wtedy dobrze się zintegrowała. Z niektórymi osobami mam kontakt i być może uda nam się jeszcze spotkać. :-)


Ten kurs chyba nie był do końca tym, czego oczekiwałam, ale na pewno warto było go zrobić. Myślałam, że na zajęciach będzie więcej rozmowy, ale trudno o lekką i swobodną dyskusję w grupie dwunastu osób, i to z pięcioma Chinkami, które nieproszone nigdy nie zabrały głosu. No ale w końcu mówienie ćwiczyłam poza salą lekcyjną, więc ostatecznie nie czułam, by mi czegoś brakowało.

Test końcowy, wcale niełatwy, zaliczyli wszyscy, jedni z większymi, drudzy z mniejszymi problemami. Najlepszą oceną była czwórka (też dostałam czwórkę), ale ocena końcowa, która będzie widniała na certyfikacie, składa się jeszcze z takich rzeczy jak udział w lekcji, zadania domowe i prezentacja. Mojej oceny nie znam, certyfikat przyjdzie pocztą, więc nie mogę się jeszcze pochwalić. ;-)


Na zdjęciu powyżej widać kolejne prezenty od Chinek. Chińskie monety, kolczyki (chińskie?), wachlarz i kartka z pandami, na której odwrocie Julieta zostawiła numer telefonu i napisała kilka miłych zdań.

Jeszcze nie pisałam, że byłam u portugalskiego szewca! Gość był bardzo miły, myślał, że jestem Ukrainką i naprawił mi dwa buty za €1,50.

A wczoraj... wczoraj zjadłam kolację tam :-> :



I była absolutnie genialna. Potem z Bruno poszliśmy do maleńkiej knajpki w Bairro Alto "A Tasca do Chico", która codziennie jest pełna ludzi, którzy jedzą linguiçę i popijają Vinho do Porto i którzy przyszli tam, by posłuchać fado na żywo. To miejsce zawsze wypełnione jest po brzegi, ludziom nie przeszkadza to, że nie ma miejsc siedzących i stoją, gdzie tylko znajdą trochę wolnej podłogi, nawet drzwi i jedyne okno są zapchane.



Poznaliśmy tam fajnych ludzi - dwie Brazylijki (mama i córka) z Rio de Janeiro (z którymi wymieniliśmy się namiarami), Brazylijczyka, który pracuje w Lizbonie, kobietę z Macedonii i gościa z Californii. Siedzieliśmy razem przy stole i gadaliśmy i gadaliśmy... i doszłam do wniosku, że portugalski w wersji brazylijskiej, szczególnie z regionu Rio de Janeiro, jest najsłodszym językiem świata! :-)

niedziela, 2 sierpnia 2009

Restauracja "WOK" przy Elevador de Santa Justa od wczoraj jest moją drugą ulubioną restauracją w Lizbonie (oznacza to, że mam dwie ulubione, a nie, że jest druga w rankingu). Co za żarcie, o ja pierniczę! Byłam tam wczoraj na spotkaniu couchsurfingowców (jakieś siedzemdziesiąt osób) i każdy mógł korzystać ze szwedzkiego stołu i nakładać ile chciał. Gdy zobaczyłam stosy sushi i uświadomiłam sobie, że mogę ich zjeść nieskończoną ilość, myślałam, że rozpłynę się ze szczęścia. Najgorsze było to, że obok tych stosów sushi, były stosy przeróżnych smakołyków kuchni azjatyckiej. Skończyłam więc z górą żarcia na wielkim talerzu i o dziwo - zjadłam wszystko. A później dostrzegłam stosy owoców. I o dziwo - też się zmieściły (musiały!). A potem zamówiłam chińską zieloną herbatę i siedziałam, siedziałam, siedziałam... aż byłam w stanie się ruszyć.



Po kolacji wszyscy ruszyliśmy w kierunku Bairro Alto, oczywizm. Chyba nie ma drugiego takiego miejsca na świecie - wąskie uliczki wśród starych kamienic, często z oknami z wywieszonym praniem, wypełnione po brzegi ludźmi, muzyka, inna z każdego baru, restauracji, klubu - każdy znajdzie coś dla siebie. Praktycznie nikt nie siedzi w środku, wszyscy stoją na zewnątrz z napojami, rozmawiając, śmiejąc się, poznając się. Nie rozumiem tylko jednego - jak ludzie potrafią tam mieszkać, bo przecież codziennie, a szczególnie w weekendy, dwa metry pod oknem mają jedną wielką imprezę!



Poznałam mnóstwo fajnych ludzi, poćwiczyłam portugalski jak nigdy, a w drodze do Cais do Sodré, rozmawiałam z dwoma facetami, którzy tańczyli w samochodzie w rytm wycieraczek. Generalnie cały wieczór szukałam kogoś, kto jedzie na koncert James do Algarve, więc stwierdziłam, że i tych świrów mogę zapytać. Okazało się, że owszem, jeden z nich jest fanem James i jeśli zgadnę, jaka jest jego ulubiona piosenka, to pojedzie ze mną. Zgodziłam się, ale powiedziałam, żeby napisał gdzieś tytuł, żeby potem nie oszukał. Napisał więc mazakiem na swojej dłoni, ale nie zgadłam. Cholera, no!

Z pozdrowieniami dla João:



W klubie Tokyo muzyka jest co najmniej dziwna, przynajmniej do tańca, poza tym było tam mnóstwo ludzi i wszyscy czuliśmy się jak sardinhas assadas, ale w dobrym towarzystwie można się świetnie bawić. :-) Już wcześniej namówiłam wszystkich na pasteis de nata o 4:30, tym bardziej, że Kanadyjczycy jeszcze ich nie próbowali, więc gdy zamknęli klub, udaliśmy się w kierunku najlepszych portugalskich ciastek, których... NIE BYŁO! Pytanie brzmi: czy było tak późno, czy tak wcześnie, że ich zabrakło?

sobota, 1 sierpnia 2009

Dzisiaj słońce schowało się za chmurami, ale nie szkodzi, bo i tak wstałam koło 13:00. Trzeba było się wyspać po wczorajszej nocy. Chyba w całym moim życiu nie spotkałam naraz tak wielu osób z różnych krajów. Bruno zabrał mnie na kolację do domu znajomych, gdzie ostatecznie pojawiło się z osiemnaście osób z całego świata: Stany Zjednoczone, Nepal, Liban, Kanada, Niemcy, Łotwa, Polska (ja) i pięciu Portugalczyków. Większość z tych ludzi jest w Lizbonie (a raczej była, bo część pewnie wyruszyła już w dalszą trasę w inny zakątek świata...) dzięki couchsurfingowi. Pierwszy raz byłam na imprezie, gdzie przy przedstawianiu się trzeba było zapytać jeszcze w jakim języku (językach) mówi druga osoba. I na dodatek - zapamiętać to.

Właściwie zapamiętać to jedno, a stosować w praktyce to drugie - nieraz zdarzyło mi się powiedzieć kilka zdań po portugalsku do Kanadyjki, która w tym języku potrafi powiedzieć "olá!" i "obrigada", ale usłyszawszy śmiech Bruno obok, zrozumiałam swój błąd i przeprosiłam ją... po portugalsku.

To straszne, to naprawdę tragiczne, ale wczoraj, na samym początku, kiedy miałam nagle przełączyć mózg na angielski... nie byłam w stanie tego zrobić. W ogóle nie rozmawiam tu po angielsku, dlatego potrzebowałam dobrych piętnastu minut, żeby się całkiem przestawić i nie myśleć po portugalsku. Ale do końca imprezy zapominałam takich zwrotów jak "see you soon!" (sic!), bo jedyne, co przychodziło mi do głowy, to "até logo!"; albo "more or less", bo jedyne, co byłam w stanie powiedzieć, to "mais ou menos". Na szczęście wszyscy byli wyrozumiali i chyba nikt nie pomyślał sobie, czemu studentka trzeciego roku filologii angielskiej ma problemy z angielskim. ;-)

Wyobraźcie sobie ten obraz: w małym, portugalskim mieszkaniu w centrum Lizbony, na końcu Europy, siedzi Nepalka i je tradycyjne łotewskie danie.

Wczoraj uświadomiłam sobie dwie rzeczy:
1. Świat jest mały. Cholernie mały.
2. Znajomość języków obcych to skarb.

Nasi dziadkowie, rodzice, a może nawet starsze rodzeństwo nawet nie pomyśleliby o możliwościach, które istnieją teraz. Wszystko jest tylko kwestią wejścia do samolotu, a wręcz, w niektórych przypadkach, kwestią złapania stopa. Granice to jedynie kwestia umowna, w rzeczywistości nie istnieją. Kultury mieszają się, coraz rzadziej widać różnice. Kanadyjka podróżuje po świecie z chłopakiem z Libanu, Łotyszka mieszka w Lizbonie i ma chłopaka Portugalczyka, mówi w trzech językach, dziewczyna z Nepalu mieszka i studiuje w Berlinie, mówi płynnie w czterech językach. Każdy z powalającą osobowością, z własną historią, z przygodami z trasy do opowiedzenia. I mimo wszystko, mimo że w tym małym mieszkaniu słychać było wczoraj kilka języków naraz, wszyscy wydawali się tak... podobni.

---

Po zjedzeniu ogromnej ilości łotewskiej kolacji i deseru, oraz po wypiciu niemałej ilości Vinho Verde, o 1:30 (!) pojechaliśmy do klubu (który tak w ogóle otwierają o 2:00). Następnie, o 4:30 nad ranem, miałam ochotę na pastel de nata.
I wiecie co?
I zjadłam pastel de nata.

Świeżuteńki, z jedynego otwartego o tej porze miejsca z jakimś żarciem przy Cais do Sodré.

wtorek, 28 lipca 2009

Doszłam do wniosku, że wracanie do domu piechotą z któregokolwiek miejsca w Lizbonie jest niebezpieczne. Od São Sebastião do Areeiro napotkałam po drodze chyba z piętnaście pastelarii. Gdybym skusiła się na pastel de nata choćby w połowie z nich, to i tak byłoby o pięć za dużo jak na jeden dzień. Na dodatek w pierwszej pan zapytał mnie, czy na pewno chcę tylko jeden. TAK, TYLKO JEDEN! Zjadłam i wyszłam jak najszybciej, choć widok ładnie poukładanych ciastek za szybą kusił mnie w kolejnych czternastu kawiarniach. Dżizas! Następnym razem jadę metrem.



Swoją drogą, rozmawiałam dzisiaj z Camilą. Podobno w Londynie jest sporo Portugalczyków (a jakiej nacji tam jeszcze nie ma...?) i też sporo pastelarii. Ciekawe, czy w Polsce jest choć jedna? Jeśli tak, to, gdziekolwiek ona jest, ja chcę się tam przeprowadzić.

Mieliśmy dzisiaj test końcowy z portugalskiego (dobrze, że wam mówię, bo pewnie myśleliście, że z serbskiego). Rozpisałam się wielce w wypracowaniu i trzeba przyznać, że czuję znaczną różnicę w łatwości pisania - pamiętam jak męczyłam się nad niemal każdym zdaniem na teście początkowym. Nie wiem, być może to kwestia tematu, ale na pewno też się tu już wyrobiłam pod względem płynności i szybkości myślenia po portugalsku. I o to chodziło!



W ogóle to chyba w trakcie nauki każdego języka przychodzi taki moment, kiedy ma się wrażenie, że przez długi, długi czas nie przekroczy się pewnej granicy. Muszę przyznać, że kurs na poziomie zaawansowanym był, mimo wszystko, wyzwaniem. Jasne, że rozumiem 99,9% tego, co gość mówi na zajęciach, co inni mówią i ja też potrafię się wypowiadać, ale jak przychodzi czas na gramatykę na tym poziomie, to można się załamać. W angielskim, owszem, istnieją skomplikowane konstrukcje, ale nie wydają się one nie do opanowania, a zresztą - nie używa się ich często. Portugalski to już jednak nie banalny angielski i fakt, że przerobiłam już całą gramatykę w Polsce wcale nie znaczy, że umiem wszystko zastosować. Szczerze - w niektórych kwestiach mam wrażenie, że mam w głowie większe zamieszanie niż przed rozpoczęciem tego kursu. Ale spoko, jeszcze jest kilka dni, a w czwartek będziemy tylko we dwie, ja i Camila (reszta będzie zdawała jakiś egzamin, o którym mnie się nie chciało myśleć), więc będzie czas na wyklarowanie pewnych kwestii. Jednak wyklarowanie to jedno, a stosowanie w praktyce to drugie. Ale nie ma się co przejmować, bo jestem tu właśnie po to, by praktykować. ;-)



Jednym z najlepszych sposobów jest czytanie, czytanie, czytanie. Nie dość, że wchodzą do głowy konstrukcje gramatyczne, to jeszcze wzrokowo zapamiętuję pisownię i uczę się nowych słówek z kontekstu. Dlatego dzisiaj, w parku Gulbenkian, leżąc sobie w cieniu na trawce, czytałam "High Fidelity" Nicka Hornby'ego, tym razem po portugalsku. Dzisiaj zrobiłam tam też zdjęcia i więcej pospacerowałam, odkrywając zakamarki, których wcześniej nie widziałam. To naprawdę genialne miejsce. Pośród zgiełku centrum milionowego miasta, ten na pozór niewielki park stanowi oazę spokoju. Stawiki, maleńkie wodospady, kwiaty, drzewa i mnóstwo zakątków do siedzenia i leżenia. Na pewno wrócę tam jeszcze nie raz!



W sobotę Raimas miał urodziny, zaprosił więc nas do Rio Grande. Spróbowałam trochę nowego portugalskiego żarcia od innych, ale sama wolałam zamówić coś pewnego. ;-) Później pojechaliśmy obowiązkowo zaliczyć ich... a teraz już raczej: nasze ulubione belgijskie piwo Hoegaarden w centrum handlowym "Monumental", które jest dostępne w niewielu miejscach. Zawsze wychodzimy z tamtej knajpy ostatni i zawsze ta sama kobieta musi co najmniej pięć razy prosić się, by uregulować rachunek. Gaszą światła i zamykają kratami przejście, a my nadal tam siedzimy, niewzruszeni. W sobotę, gdy już nas wyrzucili prawie siłą, poszliśmy do tego samego dziwnego klubu, co kiedyś. Tym razem jednak muzyka była co najmniej kuriozalna: Post Punk, Goth Rock, Deathrock, Batcave (WTF?!). Większości nie mogłabym sobie wcześniej wyobrazić, ale teraz już, niestety, potrafię. Mimo tej, momentami wręcz śmiesznej, muzyki, bawiliśmy się do czwartej, wśród dziwnych, naprawdę kuriozalnych ludzi, którzy z całą pewnością słuchają jej na codzień. Dżizas!