wtorek, 28 lipca 2009

Doszłam do wniosku, że wracanie do domu piechotą z któregokolwiek miejsca w Lizbonie jest niebezpieczne. Od São Sebastião do Areeiro napotkałam po drodze chyba z piętnaście pastelarii. Gdybym skusiła się na pastel de nata choćby w połowie z nich, to i tak byłoby o pięć za dużo jak na jeden dzień. Na dodatek w pierwszej pan zapytał mnie, czy na pewno chcę tylko jeden. TAK, TYLKO JEDEN! Zjadłam i wyszłam jak najszybciej, choć widok ładnie poukładanych ciastek za szybą kusił mnie w kolejnych czternastu kawiarniach. Dżizas! Następnym razem jadę metrem.



Swoją drogą, rozmawiałam dzisiaj z Camilą. Podobno w Londynie jest sporo Portugalczyków (a jakiej nacji tam jeszcze nie ma...?) i też sporo pastelarii. Ciekawe, czy w Polsce jest choć jedna? Jeśli tak, to, gdziekolwiek ona jest, ja chcę się tam przeprowadzić.

Mieliśmy dzisiaj test końcowy z portugalskiego (dobrze, że wam mówię, bo pewnie myśleliście, że z serbskiego). Rozpisałam się wielce w wypracowaniu i trzeba przyznać, że czuję znaczną różnicę w łatwości pisania - pamiętam jak męczyłam się nad niemal każdym zdaniem na teście początkowym. Nie wiem, być może to kwestia tematu, ale na pewno też się tu już wyrobiłam pod względem płynności i szybkości myślenia po portugalsku. I o to chodziło!



W ogóle to chyba w trakcie nauki każdego języka przychodzi taki moment, kiedy ma się wrażenie, że przez długi, długi czas nie przekroczy się pewnej granicy. Muszę przyznać, że kurs na poziomie zaawansowanym był, mimo wszystko, wyzwaniem. Jasne, że rozumiem 99,9% tego, co gość mówi na zajęciach, co inni mówią i ja też potrafię się wypowiadać, ale jak przychodzi czas na gramatykę na tym poziomie, to można się załamać. W angielskim, owszem, istnieją skomplikowane konstrukcje, ale nie wydają się one nie do opanowania, a zresztą - nie używa się ich często. Portugalski to już jednak nie banalny angielski i fakt, że przerobiłam już całą gramatykę w Polsce wcale nie znaczy, że umiem wszystko zastosować. Szczerze - w niektórych kwestiach mam wrażenie, że mam w głowie większe zamieszanie niż przed rozpoczęciem tego kursu. Ale spoko, jeszcze jest kilka dni, a w czwartek będziemy tylko we dwie, ja i Camila (reszta będzie zdawała jakiś egzamin, o którym mnie się nie chciało myśleć), więc będzie czas na wyklarowanie pewnych kwestii. Jednak wyklarowanie to jedno, a stosowanie w praktyce to drugie. Ale nie ma się co przejmować, bo jestem tu właśnie po to, by praktykować. ;-)



Jednym z najlepszych sposobów jest czytanie, czytanie, czytanie. Nie dość, że wchodzą do głowy konstrukcje gramatyczne, to jeszcze wzrokowo zapamiętuję pisownię i uczę się nowych słówek z kontekstu. Dlatego dzisiaj, w parku Gulbenkian, leżąc sobie w cieniu na trawce, czytałam "High Fidelity" Nicka Hornby'ego, tym razem po portugalsku. Dzisiaj zrobiłam tam też zdjęcia i więcej pospacerowałam, odkrywając zakamarki, których wcześniej nie widziałam. To naprawdę genialne miejsce. Pośród zgiełku centrum milionowego miasta, ten na pozór niewielki park stanowi oazę spokoju. Stawiki, maleńkie wodospady, kwiaty, drzewa i mnóstwo zakątków do siedzenia i leżenia. Na pewno wrócę tam jeszcze nie raz!



W sobotę Raimas miał urodziny, zaprosił więc nas do Rio Grande. Spróbowałam trochę nowego portugalskiego żarcia od innych, ale sama wolałam zamówić coś pewnego. ;-) Później pojechaliśmy obowiązkowo zaliczyć ich... a teraz już raczej: nasze ulubione belgijskie piwo Hoegaarden w centrum handlowym "Monumental", które jest dostępne w niewielu miejscach. Zawsze wychodzimy z tamtej knajpy ostatni i zawsze ta sama kobieta musi co najmniej pięć razy prosić się, by uregulować rachunek. Gaszą światła i zamykają kratami przejście, a my nadal tam siedzimy, niewzruszeni. W sobotę, gdy już nas wyrzucili prawie siłą, poszliśmy do tego samego dziwnego klubu, co kiedyś. Tym razem jednak muzyka była co najmniej kuriozalna: Post Punk, Goth Rock, Deathrock, Batcave (WTF?!). Większości nie mogłabym sobie wcześniej wyobrazić, ale teraz już, niestety, potrafię. Mimo tej, momentami wręcz śmiesznej, muzyki, bawiliśmy się do czwartej, wśród dziwnych, naprawdę kuriozalnych ludzi, którzy z całą pewnością słuchają jej na codzień. Dżizas!

piątek, 24 lipca 2009

Uff... Hiszpanie wyjechali. Koniec gotowania o północy, prania o pierwszej, powrotów o piątej i robienia burdelu w kuchni. Który zresztą po sobie zostawili. Wkurzyłam się i w trzy godziny wysprzątałam kuchnię na błysk. Przez jakiś czas chyba pozostanie w takim stanie, bo Francuzka i Włoch też wyjechali, został tylko Niemiec, który nigdy nie gotuje.



We wtorek byłam z Mário na plaży, ale nie długo, bo pod wieczór musiał wrócić do Lizbony na... mecz Benfica - Atlético Madrid na Estádio da Luz (pamiętam go z telewizji z Mistrzostw Europy 2004...). Pytali mnie, czy chcę iść, ale €15 za mecz klubów, których nie znam, wydawało mi się za dużo. Pożałowałam tej decyzji, gdy zobaczyłam tłumy w czerwonych koszulkach i poczułam atmosferę przy stadionie. Gdybym tego nie widziała, to pewnie by mnie nie kusiło, ale Mário nie miał czasu odwieźć mnie do domu (napotkaliśmy niemałe korki w drodze powrotnej - niemal w tym samym czasie wydarzyły się wypadki na obu mostach, więc szybki dojazd do Lizbony był niemożliwy) i musiałam złapać metro obok stadionu. Benfica przegrała 1:2.

W środę Mário wyleciał do Finlandii. Pojechałam na lotnisko go pożegnać (to lotnicho jest tak blisko, że mam wrażenie, że mogłabym tam dojść piechotą). Miał trzynaście kilo nadbagażu (ciekawostka: za każdy jeden kilogram płaci się €15), ale to nie dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że zabrał ze sobą dwie gitary i cały sprzęt do nich. :B Miałam drobny problem z powrotem do domu, bo po 22:00 autobusy do centrum kursują dość rzadko. Napotkałam też pierwszą niemiłą osobę w Portugalii - kierowca, który nie był pewny, czy będzie pamiętał, żeby poinformować mnie, kiedy zatrzymamy się na Entre Campos. Ostatecznie nie potrzebowałam jego pomocy - miałam miłą panią obok siebie, a w ręce mapę.



A wczoraj byłam w kinie na stadionie. Co roku organizowane jest tu takie kino na świeżym powietrzu i przez kilka dni, na ogromnym ekranie, wyświetlane są najbardziej popularne filmy. Poszłam ujrzeć film "Amália - O Filme", o Amálii Rodrigues, uważanej za najwybitniejszą piosenkarkę fado. Według mnie film jest zrobiony nieźle, choć zagmatwanie. Wielu rzeczy nie rozumiałam, ale nie do końca dlatego, że nie było napisów. ;-) Może dlatego, że nie był to film stricte biograficzny, a raczej wolna interpretacja. Zresztą biografii Amálii też dobrze nie znam. W każdym razie - fajnie było go zobaczyć, a i cena całkiem atrakcyjna, bo tylko €3 (w normalnym kinie ceny wahają się między 4,50 a 6,00).



Skoro o kinie mowa, zaraz idę na ten polski film i sprawdzę, czy dobrze go przetłumaczyli na portugalski. ;-) A w międzyczasie konkurs: kto zgadnie, za jaką rzeczą (a raczej czynnością) tutaj tęsknię? ;-)

środa, 22 lipca 2009

W sobotę pierwsze, co zrobiłam, to się wyspałam. I dobrze zrobiłam, bo w kolejnych dniach spałam w nocy średnio 4 godziny. Bo, parafrazując znane powiedzenie, wyśpię się po Portugalii. ;-)

Po południu wybrałam się na jeden z wydziałów Universidade de Lisboa aby zobaczyć ponad dwugodzinny występ szkoły tańca EDSAE (Escola de Danças Sociais e Artes de Espectáculo). Zwykle kosztuje on €7, ale ja miałam zaproszenie od Mário (który zresztą miał tańczyć salsę). Sala była wielka i wypełniona po brzegi, a tańce przeróżne - nawet belly dance! Choć tu dziewczyny na kolana mnie nie powaliły - według mnie dwie ze wszystkich trzech grup były początkujące (pasy z monetkami na zwykłych spódnicach i topy do tańca Bollywood...). Ale podobał mi się bardzo układy z laskami i woalami, które zdecydowanie były bardziej zaawansowane. W ogóle to był pierwszy występ tańca brzucha, który widziałam od tej strony - tym razem to nie ja byłam na scenie. Ciekawe doświadczenie. Szkoda tylko, że zapomniałam aparatu!


Po pokazie pojechaliśmy do małej, typowej, portugalskiej restauracyjki na obiad z grupą Mário, gdzie znowu zjadłam Bacalhau à Bras (początkowo chciałam zamówić całą porcję dla mnie, bo byłam tak niesamowicie głodna, ale Mário dobrze wiedział, że jedna nam wystarczy - faktycznie, nie byłam w stanie zjeść sama nawet połowy). Wieczór minął zabawnie i przyjemnie, wszyscy byli ciekawi, jak nauczyłam się portugalskiego. :-) Najlepsze jest to, że wśród nich był też Polak! Ale od pierwszego momentu rozmowy z nim wiedziałam, że coś mi w jego polskim nie gra - jak się okazało, wyjechał z rodzicami do Portugalii gdy był mały, dlatego po polsku mówi średnio.

Po kolacji, czyli grubo po 23:00 (ech, Portugalia... :D) zaczęła się impreza w szkole, na której, po przetańczeniu kilku godzin, całkiem nieźle podłapałam kroki salsy (w Polsce nauczyłam się salsy kubańskiej solo, ale to nieco inna historia, niż z partnerem...). Nie było to trudne, bo praktycznie wszyscy umieli tam doskonale tańczyć, i wygląda na to, że wszyscy ją uwielbiają. A, no i jeszcze... kizombę. Nie wiedziałam, że taki taniec w ogóle istnieje. Pochodzi z Angoli i, cytując Wikipedię, tańczy się ją do "piosenek, śpiewanych głównie w języku portugalskim, gdzie delikatna, romantyczna nuta przeplata się z rytmami afrykańskimi. Kizomba jest dość często uważana za rodzaj muzyki portugalskiej nie tylko ze względu na język, ale i jej popularność wśród Portugalczyków." (Dla tych, którzy zaczną googlować: ten taniec i muzyka wydają się trochę kiczowate dla niektórych (na pewno dla naszych znajomych z forum, tró heavymetalowców), ale tańczy się to całkiem przyjemnie, a wykonywana przez profesjonalistów robi świetne wrażenie). To ostatnie da się zauważyć - są tu nawet imprezy taneczne, na których bez przerwy grana jest tylko kizomba. Wybraliśmy się na taką dzień (a raczej noc) później, do jednego z klubów w Parque das Nações!



Warto nadmienić, że mimo, że była niedziela, impreza zaczęła się o północy, a rozkręciła dopiero później. Kiedy mieliśmy dość kizombowania, poszliśmy usiąść nad rzekę i, cholera, to było właśnie to, co chciałam tu robić - siedzieć nad rzeką w środku nocy, gapić się na siedemnastokilometrowy, pięknie oświetlony most Vasco da Gamy i gadać o głupotach (i to na dodatek po portugalsku! ;-)) przy dźwiękach tanecznej muzyki. Siedziałabym tam do rana, gdyby nie... no właśnie, gdyby nie kurs! Cóż, przykro mi, ale wstać na pierwsze dwie godziny zajęć na drugi dzień i tak nie byłam w stanie... :-)

piątek, 17 lipca 2009

Na obiad ugotowałam dzisiaj makaron z kurczakiem i sosem pomidorowym. Nie zrobiłam zdjęcia, bo byłam zbyt głodna, by wyciągnąć aparat.

Z każdym dniem staję się tu coraz bardziej portugalska. Właśnie wyszłam do
pastelarii trzy (dosłownie trzy) kroki od mojego mieszkania. Wyszłam na kawę. Siedziałam na ulicy i piłam bicę. Co gorsza, drugą tego dnia. (Dla nieświadomych - właściwie nigdy nie piję kawy, bo jej nie lubię, ani nie potrzebuję). Wczoraj wróciłam do domu grubo po drugiej (byłam na kolacji w "Calcucie", a później na piwku w amerykańskim pubie), a musiałam wstać rano na zajęcia, więc niczym 99,9% Portugalczyków poszłam przed lekcjami na kawę. I na pastel de nata oczywiście, ale to tak na wszelki wypadek, jakby kawa okazała się za gorzka (dobra wymówka, nie?). Ale odkryłam, że dzięki temu nie jestem śpiąca na zajęciach i mam lepszą koncentrację (cóż za odkrycie!). Wytrzymać tyle godzin nad gramatyką też trzeba umieć.



To, że wypiłam drugą kawę, oznacza, że byłam zdesperowana. Próbowałam się przespać, ale nie dało rady - ciągle w mieszkaniu ktoś hałasował i nie potrafiłam zasnąć (nawet przy muzyce). No cóż, uroki mieszkania z obcymi ludźmi, nie? Ale nie jest źle. Byle ta kawa zaczęła działać, to dotrwam do wieczora. (Na marginesie: teraz nikogo w domu nie ma i mogłabym spać - och, ironia - ale po portugalskim espresso chyba nie ma bata).

Jedna z Chinek, ku zaskoczeniu nas wszystkich, rozdała nam dzisiaj prezenty. Dostałam to, co widać na załączonym obrazku. To coś różowego dzwoni i brzęczy, podobno przynosi szczęście. A to małe pudełeczko zawiera krem, który, jak mi wytłumaczyła Julietta (to zeuropeizowana wersja jej imienia, bo chińskiej nikt nie potrafi wymówić), pomaga na ból głowy, zmęczenie, senność (o!) i... ugryzienia komarów.



Nadal nie dokończyłam wrzucać fot na Picasę. Wybaczcie, z tymi zdjęciami jestem dopiero na czwartym czy piątym dniu mojego pobytu tutaj, no ale to tylko oznacza, że ciągle mam co robić (mam plany na kolejne 5 dni, a znajomy Bruno "zarezerwował" mnie na weekend za dwa tygodnie, haha! dobrze, że wzięłam ze sobą kalendarz), a to chyba dobrze. :-))

czwartek, 16 lipca 2009

Ciekawostka dnia: w mojej grupie na kursie (poziom zaawansowany) jest kobieta, która mieszka w Portugalii od 21 (słownie: dwudziestu jeden) lat. Jak to powiedział znajomy: "Ona ma 21 lat doświadczenia, a ty 21 lat życia." Ja uczę się portugalskiego od dwóch lat, a ona mieszka tu od dwudziestu jeden. Coś tu chyba nie gra? :-))

Wczoraj poszłam z Mário do kina zobaczyć "Bruno". To najbardziej popieprzony film, jaki widziałam w życiu. Momentami owszem, był śmieszny, ale głównie jest to idiotyczna, wymuszona, często wręcz niesmaczna amerykańska "komedia". Sceny były tak kretyńskie, że nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać, ale postanowiłam się śmiać, tak jak reszta (tak na marginesie: Zachwianej i Dorocie na pewno spodobałby się ten film, bo było tam dużo ding ding dong :P). Myślałam, że będę miała w nocy koszmary, ale byłam tak zmęczona, że obyło się bez nich. Wstałam o 8:00 i nie spóźniłam się na zajęcia, a to oznacza, że możliwe jest pojawienie się na Uniwersytecie w przeciągu godziny. To dobra wiadomość. Może się jeszcze przydać.



Kupiłam dziś dwa pasteis de nata, bo wczoraj nie zjadłam ani jednego i muszę nadrobić zaległości.

Poszłam też wczoraj do sklepu FNAC, czyli, mniej więcej, odpowiednika naszego Empiku. Spędziłam tam chyba z godzinę. Boże, miałam ochotę wynieść stamtąd z dziesięć książek co najmniej, plus kilka słowników! Gdyby nie te ceny pewnie dawno bym to zrobiła. Długo stałam przy dziale "Espiritualismo", gdzie znalazłam sporo ciekawych pozycji, na przykład książka o rebithingu, mnóstwo książek o prawie kreacji (w tym "The Secret"), czy powieści James'a Redfield'a i książek Deepak Chopra (wszystkie po portugalsku oczywiście). Jedna tak mnie pochłonęła, że czytałam ją przez 15 minut na stojąco. Ale na szczęście można sobie tam usiąść i poczytać, dokładnie tak, jak w Empiku, więc być może obejdzie się bez kupowania tych dziesięciu pozycji. ;-)

środa, 15 lipca 2009

Dzień przed wyjazdem kupię chyba z dwadzieścia pasteis de nata i nażrę się nimi na tyle, żeby nie mieć na nie ochoty przez następny rok. Inaczej nie da rady.

Wczoraj znowu byłam w kinie ("State of Play"). Czytam napisy, bo w końcu przyjechałam tu uczyć się portugalskiego. Rozważam też pójście do małego kina 100m od mojego mieszkania na polski film. Też będę czytać napisy. ;-)



Dopiero wczoraj pożyczyłam słowniki od Pedro (wcześniej był na wakacjach). Wybrałam się do niego z mapą i adresem na kartce i po drodze spytałam o drogę co najmniej cztery osoby. Dwie nie miały pojęcia, gdzie to jest, jeden facet też nie wiedział, na dodatek nie umiał czytać mapy i wskazał mi przeciwny kierunek. Zapytałam w końcu chłopaka, który szedł z trzema kobietami (wyglądały jakby to była jego mama i ciocie) i dopiero one po krótkiej, aczkolwiek żywiołowej wymianie zdań doszły do porozumienia. Gdy dowiedziały się, że jestem Polką, chciały zeswatać mnie z chłopakiem i wysłały go, by mnie zaprowadził pod dany adres. ;-)

Wszyscy ludzie, których tu spotykam, są przemili. Lubią uciąć sobie małą pogawędkę i często się uśmiechają, nawet nieznajomi. Ostatnio odkryłam mały sklepik z warzywami i owocami po drodze ze stacji metra. Miły pan poprawił mi humor:
- 85 centów.
- Yyy... ee... Ile?
- 85 centów, eighty five.
- Dopiero się uczę.
- Skąd pani jest?
- Z Polski.
- Aaaaaaaaaaaaa... ja bym słowa po polsku nie powiedział!

poniedziałek, 13 lipca 2009

Za każdym razem, gdy staję na brzegu nad oceanem myślę sobie, jak to jest mieć dostęp do tego praktycznie w każdej chwili. Na plaży było dziś trochę chłodno ze względu na zimny wiatr, ale i tak niezwykle miło było leżeć sobie pod ręcznikiem i słuchać nieskończonego szumu fal.



W drodze powrotnej, gdy przejeżdżaliśmy obok jakiegoś festynu w Caparice, zobaczyłam budkę z napisem "Farturas" i zapytałam, co to takiego. Mario stwierdził, że jeśli nie wiem jeszcze, co to jest, to muszę się natychmiast dowiedzieć. Nie mam pojęcia, co to właściwie było, wyglądało jak ciasto francuskie w cukrze, ale smakowało sto razy lepiej, niż może się wydawać. Z pastelariami na każdym kroku i tymi wszystkimi ciastkami, zastanawiam się, czemu każdy Portugalczyk nie waży jeszcze 100kg!

A w ogóle to czułam się jak w amerykańskiej komedii romantycznej spacerując pod wieczór wśród karuzel z farturą w łapie i denną muzyką w tle. ;-)
W weekend byłam zajęta na tyle, że nie miałam nawet czasu (ani ochoty) pomyśleć o temacie prezentacji, którą mam przygotować na zajęcia z portugalskiego. Dzisiaj chyba też nie będę miała czasu, bo jadę na plażę. Cholera no, ten kurs to mi tylko przeszkadza. ;-) Na dodatek muszę wstawać o 7:15!



W piątek zaprosiłam do siebie Mario na obiad i wino (bynajmniej nie tanie). Miał przynieść żarcie na wynos (bynajmniej nie dlatego, że nie umiem gotować, bo już umiem!), ale chińska knajpa była zamknięta, więc musiał poimprowizować. Przyniósł więc mięcho i warzywa na sałatkę. W trakcie jedzenia, gdy chcieliśmy opróżnić butelkę, okazało się, że w domu nie ma korkociągu! No czego jak czego, ale tego się nie spodziewałam. Okej - może nie być deski do krojenia, ale korkorciągu?! Kieliszków też nie ma. Jestem w Portugalii i nie mogę pić wina?! Istny skandal, no! Wino ze szklanki nie smakuje tak dobrze.

Problem korkociągu rozwiązaliśmy pójściem z winem w ręce do najbliższej knajpy i poproszeniem pana o otwarcie butelki. W zamian zaoferowałam kieliszek na spróbowanie, ale nie chciał. Cóż, może następnym razem (chyba, że kupię korkociąg). Potem Mario zabrał mnie na próbę do szkoły tańca. Tańczy salsę i razem z grupą przygotowują się na występ. Fajnie było przyglądać się lekcji po portugalsku!!! A na występ chyba też pójdę, bo jestem bardzo ciekawa jak to wyjdzie ze strojami i makijażem!



Sobotę spędziłam na spaniu i robieniu niczego w parku Gulbenkian i właśnie się zastanawiam, dlaczego nie zrobiłam tam żadnego zdjęcia (widocznie byłam zbyt zajęta robieniem niczego), a wieczorem był zlot z forum. Trochę mini-zlot, bo został zorganizowany raczej spontanicznie i wielu osób nie było, ale i tak było fajnie. :-) Tyle, że do obiadu poprosiłam białe wino, zamiast kieliszka białego wina i jakoś tak wyszło, że wypiłam całą butelkę (tę małą! 375ml), po której zasypiałam na siedząco. Co dość ograniczyło moją aktywną partycypację (Marcin :P) w dalszej części zlotu w British Barze. ;-)

W niedzielę Gonçalo zabrał mnie na Pasteis de Belém. To coś podobnego do Pasteis de Nata, tyle, że te pierwsze można kupić tylko w jednym miejscu - w piekarni w Belém (na zdjęciu). I, z cynamonem, są wręcz wyśmienite. Nikt nie jest w stanie zjeść tylko jednego - ja zjadłam trzy, jeden po drugim. Geniaaaaaaaalne... A od pasteis de nata (na zdjęciu na górze) jestem już uzależniona od pierwszych dni w Lizbonie.

sobota, 11 lipca 2009

Oto mój śniadanio-obiad. Daję tu to zdjęcie specjalnie dla mamy, żeby nie musiała się obawiać, że umrę tu z głodu. ;-)



Posprzątałam dziś kuchnię, bo była moja kolej. Ktoś mnie wpisał na listę, więc nie mogłam się wywinąć. Chociaż mam wrażenie, że i tak nie zauważą różnicy, bo czystość kuchni mają głęboko gdzieś. ;-) Trzeba się przyzwyczaić do życia z obcymi ludźmi. Ja na przykład nie lubię patrzeć na zlew przed dwa dni zawalony naczyniami, dlatego myję po sobie od razu. A reszta wręcz przeciwnie. W ogóle mam wrażenie, że ta para z Galicji codziennie zamawia pizzę na obiad, a Niemiec je chyba poza domem, bo nigdy nie widziałam go w kuchni. No ale jak zarabia w eurosz, to go stać. ;-) W ogóle tak naprawdę dość rzadko się widujemy, każdy ma tu swoje sprawy, każdy wstaje i idzie spać o innej porze, itp. Dopiero wczoraj jakoś wyszło, że wszyscy chcieli jeść naraz i trzeba było ustawić się w kolejce do pieca. ;-) Niby moglibyśmy gotować coś dla wszystkich, ale mi się nie chce bawić w takie układy, bo pewnego dnia przyjdzie kolej na moje gotowanie, a ja wolę gotować jak mi się chce, a nie wtedy, kiedy się zobowiązałam. No i poza tym nie mam ochoty na pizzę od tych Hiszpanów. ;-)

Dzisiaj o 3:37 nad ranem usłyszałam dzwonek do drzwi (albo domofon?). Za trzecim razem zaczęło mi trochę serce walić, za czwartym zaczęłam się zastanawiać, czy dom się nie pali, a za piątym postanowiłam wstać i dowiedzieć się, co jest grane, chociaż średnio mi się podobał ten pomysł, bo chyba nikogo, oprócz mnie, w mieszkaniu nie było. Podeszłam do słuchawki od domofonu i niepewnym głosem zapytałam "Quem está?". Głos zza drzwi obok powiedział: "Charlene!". Zdziwiłam się trochę, bo myślałam, że wyjechała dzień wcześniej, ale w takim razie musiała to być jej kuzynka, która spała tu przez kilka dni. Otworzyłam drzwi i ta zaczęła mnie przepraszać, że nie chciała mnie obudzić, ale zapomniała klucza (jak można zapomnieć klucza? W takim razie chyba też zapomniała zamknąć swój pokój...). A ja, zaspana, w koszulce nocnej, z porozwalaną fryzurą zaczęłam do niej mówić po portugalsku i się zorientowałam, że nigdy z nią nie rozmawiałam po portugalsku, dlatego dla pewności, o 3:38, zapytałam, czy mówi w tym języku. LOL. Okazało się, że tak, więc kontynuowałam, że nie wiedziałam, co zrobić, dlatego nie otwarłam i że nic się nie stało, że mnie obudziła itp. Ale miałam chwilkę grozy, trzeba przyznać. ;-)

piątek, 10 lipca 2009

Dzień przed wyjazdem mamy pojechałyśmy znów do Alfamy, tym razem wieczorem, aby usiąść w jednej z knajpek i posłuchać fado na żywo. Wybrałyśmy pierwszą lepszą, sugerując się cenami menu wystawionego przed restauracją i zadowolone weszłyśmy do środka ze świadomością, że za bacalhau (w końcu musiałyśmy spróbować prawdziwego bacalhau!) zapłacimy €8,50. To całkiem dobra cena jak na danie w portugalskiej restauracji. Ale po otwarciu menu okazało się, że ceny są dwa, albo trzy razy wyższe, niż na zewnątrz. Właściwie jest to logiczne, biorąc pod uwagę fakt, że każdy fadista musi dostać za tę noc swoje wynagrodzenie. A w trakcie wieczoru wyszło ich kilkoro, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Byli zresztą bardzo sympatyczni, zagadywali do nas, a z gitarzystą nawet troszkę pogadałam o tym i o tamtym. ;-) Było naprawdę bardzo miło, bardzo kameralna atmosfera, bacalhau à bras i bacalhau fadista były wyśmienite, a piosenkarze zrobili na nas wielkie wrażenie. Oto prawdziwa Lizbona - Alfama, bacalhau, wino i fado!



Trochę się jednak rozczarowałyśmy na koniec, bo do rachunku dopisano dodatkowe... €25. Oczywiście wyjaśniłam sprawę i nie kazano nam tego płacić. Najstraszniejsze jednak jest to, że te dwadzieścia pięć euro kosztowały przystawki, czyli:
- około 10 plastrów kiełbasy,
- koszyk chleba,
- miseczka zielonych oliwek,
- kilka plasterków sera.

W każdej restauracji na sam początek przynoszą taki lub podobny zestaw i można go zjeść albo i nie, a gdy się zje, doliczają do rachunku zwykle mniej więcej proporcjonalnie to, co zniknęło. Ale najwyraźniej nie tutaj. Sorry, ale kilka kromek chleba za €6, to gruba przesada. Cóż, Alfama jest też pełna turystów (choć nie było ich tam za bardzo widać wieczorem) i pewnie wielu daje się nabrać. Ale my jeszcze nie - z zarobkami w złotówkach za każdym razem przy przystawkach za €25 popukamy się w głowę.

środa, 8 lipca 2009

Pierwsze, co zrobiłam, gdy weszłam do pokoju, to włączyłam kOMpa i bloga, bo, cholera, sama zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że tu nie piszę. Ale musicie mi uwierzyć - zupełnie nie miałam kiedy zrobić tego wcześniej!

Właśnie wróciłam z Óbidos. Pojechaliśmy we czwórkę: ja, Rita, jej chłopak i Mario. Mimo, że byłam tam we wrześniu, zobaczyłam teraz nowe miejsca i wypiłam cztery razy więcej Ginjii (na zdjęciu) niż wtedy. ;-) Pogoda była idealna na spacerowanie i granie w pokera na tarasiku widokowym (tak w ogóle to grałam w pokera po raz pierwszy w życiu i ja i Rita wygrałyśmy, co oznacza, że zaoszczędziłam kilka eurosz, bo ten, kto przegrał, stawiał reszcie Ginję :P).



A co jeszcze działo się przez te trzy dni? Przede wszystkim zaczęłam kurs portugalskiego. Właściwie do poniedziałku i godziny 8:55 nie byłam pewna, czy ten kurs w ogóle istnieje, bo nie dostałam żadnej informacji odnośnie miejsca i godziny zajęć, ale okazało się, że wszystko jest w porządku i moje obawy o to, że może nie być chętnych, okazały się co najmniej śmieszne po tym, jak zobaczyłam tłum ludzi na korytarzu Universidade de Lisboa. Utworzono mnóstwo grup na różnym poziomie zaawansowania.

Uczy nas Portugalczyk David, a w grupie mam pięć Chinek (tych to wszędzie pełno!), jedną Angielkę, dwie Hiszpanki, jedną Hinduskę, chłopaków z Kairu i z Timoru Wschodniego i jedną Niemko-Francuzkę (która ma chyba z 65 lat co najmniej). Więc taki kompletny misz-masz. Trzeba przyznać, że różnice kulturowe widać na każdym kroku. Przykładowo jedna z Chinek zapytana, co by chciała robić w przyszłości, kim chciałaby być, odpowiedziała, że, i tu cytat: "społeczeństwo wybierze za mnie". A dzisiaj inna siedziała w masce na twarzy, powiedziała, że to dlatego, że ma w ciele ogień. Do teraz nikt oprócz reszty Chinek nie wie, o co jej chodziło. Może Dosia wie? ;-)



Jest całkiem miło, całkiem śmiesznie, gość ma fajny akcent i jak na razie jest spoko. Mam wprawdzie wrażenie, że robimy wszystko powoli, ale codziennie uczę się nowych rzeczy, więc chyba o to chodzi. Na dzień dobry napisaliśmy test, który wszystkim poszedł co najmniej nienajlepiej i po którym gość zaproponował kilku osobom przeniesienie na niższy poziom (nie mnie na szczęście!). Ja napisałam na 122/200. Gdyby mi się chciało ruszyć tyłek i poprzypominać sobie te skomplikowane struktury gramatyczne, to byłoby ze 160, no ale trudno.

Dobra, resztę opowiem później, bo teraz idę grzecznie zrobić zadanie domowe. W końcu przyjechałam tu na kurs!

niedziela, 5 lipca 2009

Ostatnio tyle się działo, że nawet nie miałam czasu, by włączyć kOMpa.

Wczoraj pojechałyśmy na plażę, na tę samą co ostatnio (dojazd środkami transportu publicznego zajmuje ok. 2 godziny), i spędziłyśmy tam kilka dobrych godzin obijając się i jarając na słońcu jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. ;-)



Kiedy zmęczona po całodniowym obijaniu się wróciłam do domu, okazało się, że Gonçalo, Rita, Raimas, Mario i Fernando umówili się na piwo, więc tylko się przebrałam i pognałam z powrotem na stację metra. I tu zaczęło się robić ciekawie - przypomniałam sobie, że aby móc skorzystać z metra, muszę doładować sobie kartę (automaty stoją na każdej stacji; od jutra jednak będę miała kartę, którą doładuję tylko raz na cały miesiąc z góry). Zadowolona wkładam ją więc do automatu, wybieram zapping i wkładam doń banknot 50 eurosz. Kiedy mi go wypluł, zorientowałam się, że przyjmuje jedynie banknoty o niższym nominale. W portfelu oprócz tego miałam jeszcze jedyne €1. Była godzina 21:30, sobota, a wokół żadnego miejsca, w którym mogłabym rozmienić kasę.

Spytałam więc pierwszego lepszego gościa, który właśnie nadchodził, czy nie mógłby mi rozmienić tego banknotu. Niestety nie miał, ale skierował mnie do gościa w okienku, który też nie mógł mi pomóc. Kiedy rozczarowana stanęłam na środku wyszukując wzrokiem kolejnych potencjalnych rozmieniaczy 50 eurosz, gość, którego złapałam na samym początku, podszedł i zapytał, ile potrzebuję. Wyszło na to, że potrzebowałam 1 euro, żeby doładować za 2 i spokojnie dojechać tam, gdzie miałam dojechać. Gość więc zwyczajnie... dał mi to 1 euro. Podziękowałam mu bardzo i w całym tym zamieszaniu... weszłam na zły peron. Co generalnie oznaczało, że dojazd zajął mi ponad pół godziny, a nie 10 minut, bo byłam zmuszona albo wrócić się i stracić to, co mam na karcie, albo jechać z trzema przesiadkami. Biorąc pod uwagę deficyt monet, wybrałam to pierwsze.



Na kolejnej stacji spotkałam znowu tego gościa, przysiadłam się do niego i pogadaliśmy chwilę, co uchroniło mnie od wychodzenia z siebie z powodu tak wielkiego spóźnienia na spotkanie. José, bo tak miał na imię, stwierdził, że nie potrzebuję kursu, bo już mówię bardzo dobrze. ;-) Na Marquês de Pombal musiałam wyjść i w ostatniej chwili poprosił mnie o numer telefonu, więc wzięłam jego komórkę i wklepałam swój numer, po czym wybiegłam z pociągu w kierunku żółtej linii, po drodze zdając sobie sprawę z faktu, że nie podałam mu numeru kierunkowego do Polski. Jak się jednak później okazało, skubany musiał go gdzieś znaleźć, bo dostałam od niego SMSa. Cóż, jeśli kiedyś nie będę miała co robić może pójdziemy na obiad. W końcu praktyki portugalskiego nigdy za wiele. ;-)

W końcu dojechałam na miejsce i odetchnęłam z ulgą, cała ekipa nadal tam czekała i wyszliśmy z knajpy jako ostatni po to, by skierować się do... uwaga, uwaga, dyskoteki, w której podobno miał być grany metal. Nie mam pojęcia, co to była za muzyka, ale metal to to nie był na pewno. To były jakieś przeboje z lat 80-tych przerobione na ska. Nie dziwne, że ludzie średnio tam tańczyli - raczej bujali się z nogi na nogę, sącząc co jakiś czas swoje bebidas. Ale rozkręciliśmy imprezę i ja i Mario niejednokrotnie zdominowaliśmy nawet scenę przy dj-u tańcząc cha-chę. ;-)

Raimas, który nieco przegiął z belgijskimi browarami, co jakiś czas rzucał okrzyk heavy metal caralho!, na co ludzie odpowiadali dziwnymi minami. Około trzeciej rano doszłam do wniosku, że dłużej nie dam rady - spalone nogi dały o sobie znać - więc wyszliśmy, ale bez Raimasa, który stwierdził, że zostaje (co istotne, który do centrum przyjechał samochodem). Kiedy staliśmy na zewnątrz z nadzieją, że jednak wyjdzie, powiedzieli mi, że pewnego razu, gdy za dużo wypił, nie mógł prowadzić samochodu więc... poszedł spać do hotelu. Mario słusznie jednak zauważył, że tym razem sytuacja jest nieco gorsza, bo klub był dokładnie pod... hotelem czterogwiazdkowym. Jak Raimas wrócił do domu pozostaje tajemnicą, ważne jednak, że nic mu się nie stało. ;-)



Mama rano poszła do kościoła i naliczyła na mszy całe 35 osób. ;-) Później przyjechała do mnie i wybrałyśmy się razem na śniadanie do świetnej restauracji niedaleko mnie. Nie wiem, czy to żarcie było tak fantastyczne, czy po prostu byłam cholernie głodna po jakichś 20 godzinach bez jedzenia. :P Po tym jakże sycącym śniadaniu wybrałyśmy się do Alfamy (na zdjęciach) - najstarszej dzielnicy Lizbony, która zresztą jako jedyna nie ucierpiała w trzęsieniu ziemi w 1755. Pospacerowałyśmy sobie pośród labiryntów wąskich uliczek na wzgórzu otoczonych starymi kamienicami - to miejsce ma swój klimat. Prawdopodobnie wrócimy tam jutro wieczorem na kolację i posłuchać fado na żywo - bez tego mama wyjechać nie może!

Leżąc na czymś-w-rodzaju-leżaka na tarasie widokowym, sącząc sok ze świeżych pomarańczy, patrząc na leniwą, bo niedzielną, Lizbonę i samolot powoli podchodzący do lądowania stwierdziłam, że jest super! Ale jeszcze bardziej super było gdy poszłyśmy do indyjskiej restauracji "Calcuta" w Bairro Alto. W ciągu pięciu sekund stała się moją ulubioną restauracją w Lizbonie! Co za żarcie! Maravilhosa! A porcje tak ogromne, że miseczką ryżu najadłyby się ze trzy osoby. A i ceny, jak na Lizbonę, dość umiarkowane. Nie ma bata - muszę tam wrócić! Mam tu namiastkę (albo raczej konkurencję!) Bombaj Tandoori z Sosnowca. ;-)

sobota, 4 lipca 2009

Niedawno ktoś zrobił porządek w kuchni i mym oczom ukazała się deska do krojenia. Jeden problem związany z gotowaniem z głowy. Pozostaje cała reszta, czyli głównie to, że gotować nie umiem. Ale może w końcu będę miała okazję się nauczyć. ;-)

Mama czasem prosi mnie, żebym jej coś przetłumaczyła, co jest oczywiście normalne. Ale dzisiaj zawołała mnie do... kosza na śmieci, który był podzielony na cztery małe ćwiartki i przy każdej był inny napis (np. "szkło" i "papier"). To było słodkie!

Dzisiaj wybrałyśmy się do Oriente, czyli tej najnowocześniejszej Lizbony, tuż nad rzeką. Po krótkim spacerze postanowiłyśmy wydać te 20 € i wejść do oceanarium, jednego z największych w Europie. Jak się potem okazało, to, co zobaczyłyśmy w środku było warte swej ceny!



Ogromny obiekt, z wielkim zbiornikiem na samym środku i kilkunastoma wokół, z przeróżnymi gatunkami roślin i zwierząt. Niesamowicie było spacerować sobie przy ogroooomnej szybie i obserwować zarówno te kilkucentymetrowe, jak i kilkumetrowe ryby. Poza tym można było znaleźć tam wiele wystaw, ciekawostek i szczegółowych opisów. Gdyby nie było tam tak chłodno od klimatyzacji, pewnie nigdy byśmy stamtąd nie wyszły. ;-)

Na lanche poszłyśmy do znanej mi knajpki "Peter", gdzie zjadłyśmy całkiem niezłe tosty, a później wróciłyśmy do centrum starego miasta, by złapać tramwaj nr 28 na Graça. Dotarłyśmy do punktu widokowego, położonego nieco niżej niż ten, na którym byłam ze Staffanem, ale i tak widok był świetny:



Na kolację wybrałyśmy się do tej knajpy, która już dwa razy była zamknięta, ale za drugim jakiś gość powiedział mi, że otwierają od 19:00, więc tym razem przyszłyśmy o dobrej porze. Dorwałam się do tego, o czym marzyłam już od dawna, czyli przystawek w postaci sera Montiqueijo, czarnych oliwek i chleba z pieprzem. No i przez to nie byłam w stanie zjeść dania głównego!

czwartek, 2 lipca 2009

Rano poznałam ostatniego mojego współlokatora - Niemiec, mówi po portugalsku, pracuje w Lizbonie. Jestem tu już trzy dni, a spotkaliśmy się dopiero teraz. Mam nadzieję, że do niego znajomi nie przyjadą, bo nie wiem, czy chcę słuchać niemieckiego na dobranoc. ;-)

Ciekawostka dnia: Portugalczycy chyba nie używają desek do krojenia. Nie ma jej ani w domu, ani w sklepach.

Pierwsze, co zrobiłyśmy dzisiaj, to sprawdzenie, co tu jest w supermarketach. Poszłyśmy m.in. do Pingo Doce, czyli odpowiednika polskiej Biedronki! Generalnie jest wszystko oprócz kaszy. Jest tylko kuskus. No trudno, jakoś to przeżyję, dobrze, że z domu trochę przywiozłam. ;-) Co do mięsa, to też są raczej wszystkie rodzaje, ale nie mają tego tu zbyt dużo. Może to dlatego, że jedzą więcej ryb niż mięsa?

Po pół godzinie chodzenia w upale postanowiłyśmy usiąść w małej pastelarii na sok ze świeżych pomarańczy i pastel de nata (takie fajne, uzależniające ciasteczka z budyniem). Tam właśnie dowiedziałam się, czemu we wrześniu w jednej kafejce facet dał mi sok butelkowany zamiast soku ze świeżych pomarańczy. Jest tu soczek w butelce o nazwie "Sumol", a sok po portugalsku to "sumo". Kiedy wymawiam "o" jak polskie "o", to rozumieją to pierwsze. Muszę zwracać uwagę na to, by mówić na końcu słów bardziej "u" niż "o"!

Boże, co to był za upał! Myślałam, że się zdematerializuję. Trzeba zatrzymywać się co jakiś czas w cieniu, bo inaczej nie da rady. Akurat dziś był dzień niemal bez wiatru i mimo, że miałam na sobie najmniejszą możliwą ilość ubrań i tak było GORĄCO! Ale nie poddałyśmy się i moja idealnie zaplanowana wycieczka wypadła wprost świetnie.

Na początek Torre de Belém, do której we wrześniu nie udało mi się wejść, bo byłam tam akurat w poniedziałek, a w ten dzien muzea są zamknięte (ciekawe właściwie dlaczego). Ale było warto. Bardzo ciekawa budowla, słodkie wieżyczki i świetne widoki!



Następnie: Padrão dos Descobrimentos, w którym na szczęście była winda (na zdjęciu: widok z niegoż na mapę świata).



A później wybrałyśmy się do Mosteiro dos Jerónimos, który robi niesamowite wrażenie ilością zdobień na murach i wieżyczkach!



Po tej jakże wyczerpującej wycieczce i pokonaniu chyba z tysiąca schodów tego dnia, poszłyśmy na obiad przy Cais do Sodré, typowej portugalskiej restauracji z 0 turystów. Generalnie z portugalskim radzę sobie wręcz wspaniale, ale jak przychodzi co do czego i muszę otworzyć kartę menu, to zaczynają się problemy - portugalskiego żarcia nie znam właściwie wcale, a i moje słownictwo w kwestiach kulinarnych trochę kuleje. Rezultatem był taki oto obiad:



Ciekawostka numer jeden: widziałam podobne muszelki wczoraj na plaży. Ciekawostka numer dwa: to coś smakuje jak ryba. Całkiem jadalne. ;-)

środa, 1 lipca 2009

Siedzę sobie w pokoju i słyszę francuski! Do jednej ze współlokatorek przyjechała kuzynka i zasnę dzisiaj przy dźwiękach "łi", "ą" i "ę". ;-)

Podsumowanie dnia: jestem genialna. Udało mi się zabrać mamę aż do Praia da Sereia, na południe od Tagu, na jedną z najpiękniejszych, ale też najdalej położonych plaż. I to bez najmniejszego problemu. Najpierw metro, później autobus na południe i... maleńki pociąg "Transpraia". :B Wszędzie dogaduję się po portugalsku bez problemu, ludzie rozumieją mnie i ja ich, co za satysfakcja!





Było jak w raju! Cholera no, żyć nie umierać. Jak tak się stoi nad tym brzegiem, to jedyna myśl, jaka przychodzi do głowy to "Chcę tu mieszkać!". Cudowny, ciepły, słoneczny dzień na plaży. I oczywiście zjarana'm, jak zwykle. Północna blada skóra nie jest w stanie przygotować się na takie słońce. Ale nie jest źle, za dwa dni przejdzie. ;-)

Chodzi tu wielu czarnoskórych z Senegalu, zarówno na plaży jak i w Lizbonie, którzy namiętnie sprzedają bransoletki i wisiorki, niby z Afryki. Wczoraj taki jeden podczas obiadu podszedł do nas i próbował coś mi wcisnąć. I właściwie dosłownie to zrobił - wziął moją rękę i włożył na nią bransoletkę. I, co gorsza, przybliżył ją do ust i wymówił jakieś zaklęcie! Że niby na szczęście i powodzenie dla mnie i dla mojej rodziny. Niezły chwyt marketingowy - wcisnąć mi coś niby za darmo, żeby zaraz potem mówić, że ma urodziny i chce kupić sobie coś do żarcia, więc mogłabym coś od niego kupić z tej okazji. Jednak na mnie to nie zadziałało z dwóch powodów: 1) znam się na takich sztuczkach, w końcu studiuję biznes! 2) boję się tej bransoletki!