środa, 22 lipca 2009

W sobotę pierwsze, co zrobiłam, to się wyspałam. I dobrze zrobiłam, bo w kolejnych dniach spałam w nocy średnio 4 godziny. Bo, parafrazując znane powiedzenie, wyśpię się po Portugalii. ;-)

Po południu wybrałam się na jeden z wydziałów Universidade de Lisboa aby zobaczyć ponad dwugodzinny występ szkoły tańca EDSAE (Escola de Danças Sociais e Artes de Espectáculo). Zwykle kosztuje on €7, ale ja miałam zaproszenie od Mário (który zresztą miał tańczyć salsę). Sala była wielka i wypełniona po brzegi, a tańce przeróżne - nawet belly dance! Choć tu dziewczyny na kolana mnie nie powaliły - według mnie dwie ze wszystkich trzech grup były początkujące (pasy z monetkami na zwykłych spódnicach i topy do tańca Bollywood...). Ale podobał mi się bardzo układy z laskami i woalami, które zdecydowanie były bardziej zaawansowane. W ogóle to był pierwszy występ tańca brzucha, który widziałam od tej strony - tym razem to nie ja byłam na scenie. Ciekawe doświadczenie. Szkoda tylko, że zapomniałam aparatu!


Po pokazie pojechaliśmy do małej, typowej, portugalskiej restauracyjki na obiad z grupą Mário, gdzie znowu zjadłam Bacalhau à Bras (początkowo chciałam zamówić całą porcję dla mnie, bo byłam tak niesamowicie głodna, ale Mário dobrze wiedział, że jedna nam wystarczy - faktycznie, nie byłam w stanie zjeść sama nawet połowy). Wieczór minął zabawnie i przyjemnie, wszyscy byli ciekawi, jak nauczyłam się portugalskiego. :-) Najlepsze jest to, że wśród nich był też Polak! Ale od pierwszego momentu rozmowy z nim wiedziałam, że coś mi w jego polskim nie gra - jak się okazało, wyjechał z rodzicami do Portugalii gdy był mały, dlatego po polsku mówi średnio.

Po kolacji, czyli grubo po 23:00 (ech, Portugalia... :D) zaczęła się impreza w szkole, na której, po przetańczeniu kilku godzin, całkiem nieźle podłapałam kroki salsy (w Polsce nauczyłam się salsy kubańskiej solo, ale to nieco inna historia, niż z partnerem...). Nie było to trudne, bo praktycznie wszyscy umieli tam doskonale tańczyć, i wygląda na to, że wszyscy ją uwielbiają. A, no i jeszcze... kizombę. Nie wiedziałam, że taki taniec w ogóle istnieje. Pochodzi z Angoli i, cytując Wikipedię, tańczy się ją do "piosenek, śpiewanych głównie w języku portugalskim, gdzie delikatna, romantyczna nuta przeplata się z rytmami afrykańskimi. Kizomba jest dość często uważana za rodzaj muzyki portugalskiej nie tylko ze względu na język, ale i jej popularność wśród Portugalczyków." (Dla tych, którzy zaczną googlować: ten taniec i muzyka wydają się trochę kiczowate dla niektórych (na pewno dla naszych znajomych z forum, tró heavymetalowców), ale tańczy się to całkiem przyjemnie, a wykonywana przez profesjonalistów robi świetne wrażenie). To ostatnie da się zauważyć - są tu nawet imprezy taneczne, na których bez przerwy grana jest tylko kizomba. Wybraliśmy się na taką dzień (a raczej noc) później, do jednego z klubów w Parque das Nações!



Warto nadmienić, że mimo, że była niedziela, impreza zaczęła się o północy, a rozkręciła dopiero później. Kiedy mieliśmy dość kizombowania, poszliśmy usiąść nad rzekę i, cholera, to było właśnie to, co chciałam tu robić - siedzieć nad rzeką w środku nocy, gapić się na siedemnastokilometrowy, pięknie oświetlony most Vasco da Gamy i gadać o głupotach (i to na dodatek po portugalsku! ;-)) przy dźwiękach tanecznej muzyki. Siedziałabym tam do rana, gdyby nie... no właśnie, gdyby nie kurs! Cóż, przykro mi, ale wstać na pierwsze dwie godziny zajęć na drugi dzień i tak nie byłam w stanie... :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz