niedziela, 5 lipca 2009

Ostatnio tyle się działo, że nawet nie miałam czasu, by włączyć kOMpa.

Wczoraj pojechałyśmy na plażę, na tę samą co ostatnio (dojazd środkami transportu publicznego zajmuje ok. 2 godziny), i spędziłyśmy tam kilka dobrych godzin obijając się i jarając na słońcu jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. ;-)



Kiedy zmęczona po całodniowym obijaniu się wróciłam do domu, okazało się, że Gonçalo, Rita, Raimas, Mario i Fernando umówili się na piwo, więc tylko się przebrałam i pognałam z powrotem na stację metra. I tu zaczęło się robić ciekawie - przypomniałam sobie, że aby móc skorzystać z metra, muszę doładować sobie kartę (automaty stoją na każdej stacji; od jutra jednak będę miała kartę, którą doładuję tylko raz na cały miesiąc z góry). Zadowolona wkładam ją więc do automatu, wybieram zapping i wkładam doń banknot 50 eurosz. Kiedy mi go wypluł, zorientowałam się, że przyjmuje jedynie banknoty o niższym nominale. W portfelu oprócz tego miałam jeszcze jedyne €1. Była godzina 21:30, sobota, a wokół żadnego miejsca, w którym mogłabym rozmienić kasę.

Spytałam więc pierwszego lepszego gościa, który właśnie nadchodził, czy nie mógłby mi rozmienić tego banknotu. Niestety nie miał, ale skierował mnie do gościa w okienku, który też nie mógł mi pomóc. Kiedy rozczarowana stanęłam na środku wyszukując wzrokiem kolejnych potencjalnych rozmieniaczy 50 eurosz, gość, którego złapałam na samym początku, podszedł i zapytał, ile potrzebuję. Wyszło na to, że potrzebowałam 1 euro, żeby doładować za 2 i spokojnie dojechać tam, gdzie miałam dojechać. Gość więc zwyczajnie... dał mi to 1 euro. Podziękowałam mu bardzo i w całym tym zamieszaniu... weszłam na zły peron. Co generalnie oznaczało, że dojazd zajął mi ponad pół godziny, a nie 10 minut, bo byłam zmuszona albo wrócić się i stracić to, co mam na karcie, albo jechać z trzema przesiadkami. Biorąc pod uwagę deficyt monet, wybrałam to pierwsze.



Na kolejnej stacji spotkałam znowu tego gościa, przysiadłam się do niego i pogadaliśmy chwilę, co uchroniło mnie od wychodzenia z siebie z powodu tak wielkiego spóźnienia na spotkanie. José, bo tak miał na imię, stwierdził, że nie potrzebuję kursu, bo już mówię bardzo dobrze. ;-) Na Marquês de Pombal musiałam wyjść i w ostatniej chwili poprosił mnie o numer telefonu, więc wzięłam jego komórkę i wklepałam swój numer, po czym wybiegłam z pociągu w kierunku żółtej linii, po drodze zdając sobie sprawę z faktu, że nie podałam mu numeru kierunkowego do Polski. Jak się jednak później okazało, skubany musiał go gdzieś znaleźć, bo dostałam od niego SMSa. Cóż, jeśli kiedyś nie będę miała co robić może pójdziemy na obiad. W końcu praktyki portugalskiego nigdy za wiele. ;-)

W końcu dojechałam na miejsce i odetchnęłam z ulgą, cała ekipa nadal tam czekała i wyszliśmy z knajpy jako ostatni po to, by skierować się do... uwaga, uwaga, dyskoteki, w której podobno miał być grany metal. Nie mam pojęcia, co to była za muzyka, ale metal to to nie był na pewno. To były jakieś przeboje z lat 80-tych przerobione na ska. Nie dziwne, że ludzie średnio tam tańczyli - raczej bujali się z nogi na nogę, sącząc co jakiś czas swoje bebidas. Ale rozkręciliśmy imprezę i ja i Mario niejednokrotnie zdominowaliśmy nawet scenę przy dj-u tańcząc cha-chę. ;-)

Raimas, który nieco przegiął z belgijskimi browarami, co jakiś czas rzucał okrzyk heavy metal caralho!, na co ludzie odpowiadali dziwnymi minami. Około trzeciej rano doszłam do wniosku, że dłużej nie dam rady - spalone nogi dały o sobie znać - więc wyszliśmy, ale bez Raimasa, który stwierdził, że zostaje (co istotne, który do centrum przyjechał samochodem). Kiedy staliśmy na zewnątrz z nadzieją, że jednak wyjdzie, powiedzieli mi, że pewnego razu, gdy za dużo wypił, nie mógł prowadzić samochodu więc... poszedł spać do hotelu. Mario słusznie jednak zauważył, że tym razem sytuacja jest nieco gorsza, bo klub był dokładnie pod... hotelem czterogwiazdkowym. Jak Raimas wrócił do domu pozostaje tajemnicą, ważne jednak, że nic mu się nie stało. ;-)



Mama rano poszła do kościoła i naliczyła na mszy całe 35 osób. ;-) Później przyjechała do mnie i wybrałyśmy się razem na śniadanie do świetnej restauracji niedaleko mnie. Nie wiem, czy to żarcie było tak fantastyczne, czy po prostu byłam cholernie głodna po jakichś 20 godzinach bez jedzenia. :P Po tym jakże sycącym śniadaniu wybrałyśmy się do Alfamy (na zdjęciach) - najstarszej dzielnicy Lizbony, która zresztą jako jedyna nie ucierpiała w trzęsieniu ziemi w 1755. Pospacerowałyśmy sobie pośród labiryntów wąskich uliczek na wzgórzu otoczonych starymi kamienicami - to miejsce ma swój klimat. Prawdopodobnie wrócimy tam jutro wieczorem na kolację i posłuchać fado na żywo - bez tego mama wyjechać nie może!

Leżąc na czymś-w-rodzaju-leżaka na tarasie widokowym, sącząc sok ze świeżych pomarańczy, patrząc na leniwą, bo niedzielną, Lizbonę i samolot powoli podchodzący do lądowania stwierdziłam, że jest super! Ale jeszcze bardziej super było gdy poszłyśmy do indyjskiej restauracji "Calcuta" w Bairro Alto. W ciągu pięciu sekund stała się moją ulubioną restauracją w Lizbonie! Co za żarcie! Maravilhosa! A porcje tak ogromne, że miseczką ryżu najadłyby się ze trzy osoby. A i ceny, jak na Lizbonę, dość umiarkowane. Nie ma bata - muszę tam wrócić! Mam tu namiastkę (albo raczej konkurencję!) Bombaj Tandoori z Sosnowca. ;-)

1 komentarz:

  1. no złapałam się na tym, że sprawdzam czy cos napisałaś ;) więc weź i napisz bom ciekawa :D

    OdpowiedzUsuń