sobota, 1 sierpnia 2009

Dzisiaj słońce schowało się za chmurami, ale nie szkodzi, bo i tak wstałam koło 13:00. Trzeba było się wyspać po wczorajszej nocy. Chyba w całym moim życiu nie spotkałam naraz tak wielu osób z różnych krajów. Bruno zabrał mnie na kolację do domu znajomych, gdzie ostatecznie pojawiło się z osiemnaście osób z całego świata: Stany Zjednoczone, Nepal, Liban, Kanada, Niemcy, Łotwa, Polska (ja) i pięciu Portugalczyków. Większość z tych ludzi jest w Lizbonie (a raczej była, bo część pewnie wyruszyła już w dalszą trasę w inny zakątek świata...) dzięki couchsurfingowi. Pierwszy raz byłam na imprezie, gdzie przy przedstawianiu się trzeba było zapytać jeszcze w jakim języku (językach) mówi druga osoba. I na dodatek - zapamiętać to.

Właściwie zapamiętać to jedno, a stosować w praktyce to drugie - nieraz zdarzyło mi się powiedzieć kilka zdań po portugalsku do Kanadyjki, która w tym języku potrafi powiedzieć "olá!" i "obrigada", ale usłyszawszy śmiech Bruno obok, zrozumiałam swój błąd i przeprosiłam ją... po portugalsku.

To straszne, to naprawdę tragiczne, ale wczoraj, na samym początku, kiedy miałam nagle przełączyć mózg na angielski... nie byłam w stanie tego zrobić. W ogóle nie rozmawiam tu po angielsku, dlatego potrzebowałam dobrych piętnastu minut, żeby się całkiem przestawić i nie myśleć po portugalsku. Ale do końca imprezy zapominałam takich zwrotów jak "see you soon!" (sic!), bo jedyne, co przychodziło mi do głowy, to "até logo!"; albo "more or less", bo jedyne, co byłam w stanie powiedzieć, to "mais ou menos". Na szczęście wszyscy byli wyrozumiali i chyba nikt nie pomyślał sobie, czemu studentka trzeciego roku filologii angielskiej ma problemy z angielskim. ;-)

Wyobraźcie sobie ten obraz: w małym, portugalskim mieszkaniu w centrum Lizbony, na końcu Europy, siedzi Nepalka i je tradycyjne łotewskie danie.

Wczoraj uświadomiłam sobie dwie rzeczy:
1. Świat jest mały. Cholernie mały.
2. Znajomość języków obcych to skarb.

Nasi dziadkowie, rodzice, a może nawet starsze rodzeństwo nawet nie pomyśleliby o możliwościach, które istnieją teraz. Wszystko jest tylko kwestią wejścia do samolotu, a wręcz, w niektórych przypadkach, kwestią złapania stopa. Granice to jedynie kwestia umowna, w rzeczywistości nie istnieją. Kultury mieszają się, coraz rzadziej widać różnice. Kanadyjka podróżuje po świecie z chłopakiem z Libanu, Łotyszka mieszka w Lizbonie i ma chłopaka Portugalczyka, mówi w trzech językach, dziewczyna z Nepalu mieszka i studiuje w Berlinie, mówi płynnie w czterech językach. Każdy z powalającą osobowością, z własną historią, z przygodami z trasy do opowiedzenia. I mimo wszystko, mimo że w tym małym mieszkaniu słychać było wczoraj kilka języków naraz, wszyscy wydawali się tak... podobni.

---

Po zjedzeniu ogromnej ilości łotewskiej kolacji i deseru, oraz po wypiciu niemałej ilości Vinho Verde, o 1:30 (!) pojechaliśmy do klubu (który tak w ogóle otwierają o 2:00). Następnie, o 4:30 nad ranem, miałam ochotę na pastel de nata.
I wiecie co?
I zjadłam pastel de nata.

Świeżuteńki, z jedynego otwartego o tej porze miejsca z jakimś żarciem przy Cais do Sodré.

2 komentarze: