sobota, 29 sierpnia 2009

Kilka dni temu poszłam na spacer, wspięłam się na Graça i usiadłam sobie na ławce z najlepszym widokiem na miasto, z kiścią świeżutkich winogron i książką po portugalsku. Ten widok naprawdę zapiera dech w piersiach. Lizbona stamtąd wydaje się taka... spokojna. Samoloty podchodzące w oddali do lądowania, promy leniwie posuwające się po rzece zostawiając po sobie biały ślad, Most 25 Kwietnia z błyszczącymi w słońcu samochodami, żółty tramwaj gdzieś w dole, który całkowicie bez pośpiechu odjeżdża z przystanku, no i zamek na pięknym wzgórzu na tle cudnie niebieskiej wody. Być może Lizbona wcale nie wydaje się spokojna - ona chyba taka po prostu jest.


Tak sobie siedziałam i czytałam i nagle podszedł do mnie pewien elegancko ubrany, czarnoskóry mężczyzna i powiedział po angielsku: "Jesteś z Polski?". Trudno było na to nie zareagować, nie miałam bowiem przy sobie nic, co mogłoby wskazywać na to, że jestem Polką. Gdy zapytałam, skąd to wie, stwierdził, że to poczuł, a poza tym jestem wysoka, mam wschodnie rysy twarzy i jestem podobna do Polki, którą zna. Nieźle. Spędziliśmy kilkanaście minut na rozmowie po portugalsku (pochodzi z Wysp Zielonego Przylądka), opowiadał mi o swoim zespole i podróżach do Polski (pokazał nawet paszport i wizę), i oczywiście zdążył zaprosić mnie na plażę, koncert i kolację. Oczywiście się nie skusiłam, ale namiary na siebie zostawił. Zachwiana, może być Zielonoprzylądczyk? ;-)

Tego dnia postanowiłam zjeść lunch poza domem, bo nie chciało mi się gotować, i udałam się do znanej wam już restauracji WOK. ;-> Naładowałam sobie talerz sushi, poprosiłam o sok ze świeżych pomarańczy i było genialnie.


No i po prostu nie mogłabym, zwyczajnie nie potrafiłabym wyjechać stąd bez ponownego zjedzenia pataniscas com arroz e fejão. Dlatego zabrałam Bruno ze sobą, wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Estoril (tory kolejowe są tuż przy oceanie!!!). Nie żeby nie było pataniscas w Lizbonie, bo na pewno są, już nawet wiem gdzie, ale nie można ryzykować! Dotarliśmy do restauracji i serce mi zabiło gdy przyszedł czas zamawiania dania, bo obawiałam się, że akurat dzisiaj ich nie będzie. Przez pierwsze trzy sekundy może i byłoby śmiesznie, ale później chyba bym się rozpłakała...


A wczoraj byłam na plaży i pożegnałam się z oceanem. O co chodzi z tym żegnaniem się? Pamiętam, że na wakacjach, gdy przychodził dzień powrotu do domu, zawsze trzeba było się pożegnać z morzem. To pewnie dlatego, że mieszkamy 600km od plaży, fal i mew... :-(


No w każdym razie - pożegnałam się i ocean powiedział, że będzie miał saudades. A ja powiedziałam, żeby się nie martwił, bo jeszcze wrócę.

Na piątkowy wieczór miałam wiele atrakcji do wyboru, ale mogłam wybrać tylko jedną, bo nie mam zdolności bilokacji. Stwierdziłam więc, że koncert Xutos & Pontapés w Corroios będzie najlepszym sposobem na pożegnanie się z Portugalią. Bo, nie wiem czy wiecie, ale Xutos & Pontapés to The Rolling Stones of Portugal. Najbardziej popularny zespół rokowy świętujący właśnie 30-lecie swojego istnienia i który - co mogłam zobaczyć na własne oczy - jest tu wręcz uwielbiany.


Wsiedliśmy w wyczes pociąg Fertagus, który przejeżdża przez Most 25 Kwietnia (pod samochodami, fajne to jest!) i w 20 minut dojechaliśmy do Corroios. Ja, Gonçalo, Raimas i jego znajomi. Na miejscu napotkaliśmy wielką imprezę pełną budek z pipocas (popcorn), farturas, ciepłego chlebka z churiço, balonami, stanikami i browarami... Klimat dość ciekawy, ale ważne, że koncert darmowy. ;-) Na miejscu spotkaliśmy się też z Nuno i Célią.

Jeśli chodzi o sam koncert - klimat pierwszorzędny. Byliśmy dość blisko sceny (lubię koncerty w tym kraju, bo Portugalczycy są niscy i wszystko dobrze widać), a mimo że niektórych kawałków nigdy nie słyszałam, a większości nie byłam w stanie śpiewać (nie z powodu portugalskiego, ale zwyczajnie dlatego, że nie znam Xutos na tyle, by śpiewać całe piosenki), przez cały koncert bawiłam się świetnie. Genialna muzyka, cudowna atmosfera, z chęcią zobaczyłabym ich jeszcze raz, grają we wrześniu na Estádio do Restelo, gdzie chyba pójdzie cała Lizbona!



Zdjęcia autorstwa Gonçalo Fino

Gdy wychodziliśmy w ślimaczym tempie z terenu koncertu wśród wielkiego tłumu, nagle Raimas zaczął śpiewać... "Szto lat, szto lat, niek, niek zije nam!", które przypomniał sobie ze swoich urodzin. Sweet! A w drodze powrotnej uczyłam ich kolejnych polskich słówek. Najpiękniejsze jest to, że ze słowem, które teoretycznie powinno być proste (bo jest to zwykle, zaraz po przekleństwach, pierwsze słowo, którego uczą się obcokrajowcy) mają największe problemy - "cześć".

1 komentarz: