wtorek, 4 sierpnia 2009

Kurs skończył się w piątek moją genialną prezentacją o fado, którą robiłam razem z Chinką i która nie wypaliła z powodu braku czytnika CD/DVD w uniwersyteckim laptopie. A raczej szczątkach laptopa. Trzeba było improwizować i jakoś się udało. Podobno nawet nieźle wyszło.


Paradoksalnie dopiero czwarty tydzień kursu zaczął mi się podobać, być może dlatego, że w końcu byłam w stanie się w miarę wysypiać, albo odkryłam zbawczą moc kawy (na zdjęciu, w jednej z uniwersyteckich kawiarni), albo grupa dopiero wtedy dobrze się zintegrowała. Z niektórymi osobami mam kontakt i być może uda nam się jeszcze spotkać. :-)


Ten kurs chyba nie był do końca tym, czego oczekiwałam, ale na pewno warto było go zrobić. Myślałam, że na zajęciach będzie więcej rozmowy, ale trudno o lekką i swobodną dyskusję w grupie dwunastu osób, i to z pięcioma Chinkami, które nieproszone nigdy nie zabrały głosu. No ale w końcu mówienie ćwiczyłam poza salą lekcyjną, więc ostatecznie nie czułam, by mi czegoś brakowało.

Test końcowy, wcale niełatwy, zaliczyli wszyscy, jedni z większymi, drudzy z mniejszymi problemami. Najlepszą oceną była czwórka (też dostałam czwórkę), ale ocena końcowa, która będzie widniała na certyfikacie, składa się jeszcze z takich rzeczy jak udział w lekcji, zadania domowe i prezentacja. Mojej oceny nie znam, certyfikat przyjdzie pocztą, więc nie mogę się jeszcze pochwalić. ;-)


Na zdjęciu powyżej widać kolejne prezenty od Chinek. Chińskie monety, kolczyki (chińskie?), wachlarz i kartka z pandami, na której odwrocie Julieta zostawiła numer telefonu i napisała kilka miłych zdań.

Jeszcze nie pisałam, że byłam u portugalskiego szewca! Gość był bardzo miły, myślał, że jestem Ukrainką i naprawił mi dwa buty za €1,50.

A wczoraj... wczoraj zjadłam kolację tam :-> :



I była absolutnie genialna. Potem z Bruno poszliśmy do maleńkiej knajpki w Bairro Alto "A Tasca do Chico", która codziennie jest pełna ludzi, którzy jedzą linguiçę i popijają Vinho do Porto i którzy przyszli tam, by posłuchać fado na żywo. To miejsce zawsze wypełnione jest po brzegi, ludziom nie przeszkadza to, że nie ma miejsc siedzących i stoją, gdzie tylko znajdą trochę wolnej podłogi, nawet drzwi i jedyne okno są zapchane.



Poznaliśmy tam fajnych ludzi - dwie Brazylijki (mama i córka) z Rio de Janeiro (z którymi wymieniliśmy się namiarami), Brazylijczyka, który pracuje w Lizbonie, kobietę z Macedonii i gościa z Californii. Siedzieliśmy razem przy stole i gadaliśmy i gadaliśmy... i doszłam do wniosku, że portugalski w wersji brazylijskiej, szczególnie z regionu Rio de Janeiro, jest najsłodszym językiem świata! :-)

1 komentarz:

  1. Absolutnie całą resztę notki przyćmiło jedno wyznanie.
    Pijasz kawę? >:]
    Tylko się nie uzależnij. Słyszy się wiele złego o portugalskim kawowym detoxie :p
    (Dawno mnie tu nie było)

    OdpowiedzUsuń