poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Braga jedno z najstarszych miast w Portugalii o ponad 2000-letniej historii oraz jedno z najstarszych miast chrześcijańskich na świecie. Założone w czasach rzymskich jako Bracara Augusta.

Pobudka o 6:45, około 8:00 łapię metro, o 8:30 w Sete Rios łapiemy autokar i 5 (słownie: pięć) godzin później jesteśmy w Bradze. Nie pamiętam kiedy ostatnio spędziłam tyle czasu w autokarze, ale szczerze mówiąc minęło nawet szybko. Jechaliśmy ciągle autostradą i być może widok za oknem był ciągle prawie taki sam, ale za to autokar miał przystanki w Fátimie, Coimbrze i Porto, więc mogłam zobaczyć najbardziej sławne miejsca Portugalii. Wprawdzie tylko zza szyby i niewiele, ale zawsze mogę powiedzieć, że tam byłam! ;-)

Z dworca odebrał nas brat Bruno, który zresztą w sobotę obchodził swoje dziewiętnaste urodziny. Braga to takie Tychy właściwie, liczba mieszkańców zbliżona, tylko że gdzieniegdzie rosną palmy, teren jest górzysty a zabudowa kompletnie inna niż w Polsce.



Zanim wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, poszliśmy zjeść francesinhę, czyli jedno z typowych dań północy, a szczególnie Porto. Francesinha ma w sobie wszystko, co dla mnie niezdrowe, ale, cholera, raz w życiu spróbować musiałam! Na szczęście okazało się, że nie jest to moje ulubione danie. ;-)

Powiem wam, że posiadanie znajomych w różnych zakątkach świata to świetna sprawa. W Bradze miałam osobistego przewodnika, który zawoził mnie we wszystkie najciekawsze miejsca i oprowadzał po najbardziej uroczych uliczkach miasta. Nie ma lepszego sposobu zwiedzania obcego kraju, niż z rodowitymi jego mieszkańcami, bo to oni znają najszybsze drogi dojazdu, najlepsze restauracje i knajpy i najprzytulniejsze zakątki.



Jego ciocia i wujek, wspaniali, sympatyczni ludzie, zaprosili nas do siebie na kolację. Przyszedł jeszcze brat, kuzynka z mężem i kuzyn Bruno, i tak jedna Polka i siedmiu Portugalczyków, prawdziwych nativos, zjedli wspólnie kolację w ogrodzie i, muszę przyznać bez wahania, była to jedna z moich najlepszych nocy w Portugalii. Od samego początku byli niesamowicie mili i gościnni, całkowicie otwarci na pomysł zjedzenia kolacji w gronie rodziny razem z kompletnie obcą osobą, o której wcześniej nawet nie słyszeli. Po drugie - jedzenie. Wyśmienite jedzenie na świeżym powietrzu i chłodne, portugalskie Vinho Verde. Znając tutejsze zwyczaje, postanowiłam nie najadać się do syta tym, co było na stole, bo wiedziałam, że na pewno będzie jakiś deser.



Pomyliłam się. Nie było "jakiegoś deseru". Były trzy. Najpierw kosz świeżych owoców, do wyboru do koloru, soczysty melon, śliwki, banany, jabłka i brzoskwinie, później przyszło absolutnie genialne, domowej roboty ciasto czekoladowe, a jeszcze na koniec chłodny mus truskawkowy. W międzyczasie rozmowa potoczyła się na różne tory, zaczynając od wprowadzenia Euro w Polsce, przez różnice kulturowe, aż skończyło się na polskiej wódce i wtedy wujek pobiegł do barku. Wódki nie znalazł (całe szczęście! bo oni chyba myśleli, że skoro jestem z Europy Wschodniej, to mogę wypić kieliszek bez wykręcenia twarzy ;-)), ale za to przyniósł różne inne ciekawe trunki, w tym Porto, oczywiście. Musiał więc też przyjść moment, w którym to mąż kuzynki zapragnął nauczyć się kilku polskich przekleństw ("na zdrowie" już umieli, a nawet zaśpiewaliśmy wspólnie "Sto lat" bratu! Po portugalsku oczywiście też, ale najpierw po polsku. Podobał im się wers "A kto z nami nie wypije, niech się pod stół skryje!"). Ale nie było to trudne, bowiem bez ogródek możemy powiedzieć, że dwa polskie przekleństwa w języku portugalskim już istnieją, tyle że mają inne znaczenie (curva - krzywa, Rui - imię męskie, gdzie "r" czyta się prawie jak "ch"). Ot i cała filozofia.

Miałam też kilka śmiesznych lekcji wymowy, co chwilę bowiem wymyślali mi coraz to dziwniejsze słowa do powtórzenia, aż skończyło się na portugalskich językołamaczach. Po tym wieczorze wszyscy wiedzą też już, że jestem uzależniona od pasteis de nata i chyba mogę liczyć na regularne dostawy do Polski!

Jakby tego było mało, pojechaliśmy potem ze znajomymi Bruno do bardzo przytulnej knajpki w klimatach arabskich, gdzie od czasu do czasu są nawet pokazy tańca brzucha. Wypiliśmy tam fenomenalne soki i batidos, czyli coś w rodzaju koktajli mlecznych ze świeżych owoców.



Drugiego dnia mogłam wybrać sobie, co chcę robić. Wybrałam więc położone kilkanaście kilometrów od Bragi Guimarães, czyli miejsce, w którym narodziła się Portugalia - pierwsza stolica kraju, której centrum widnieje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Pospacerowaliśmy sobie po wąskich, brukowanych uliczkach wśród średniowiecznych kościołów i zwiedziliśmy pałac książęcy Paço dos Duques de Bragança z XV wieku i zamek z X wieku (tak na marginesie, czy ktoś kiedyś widział kuchnię w pałacu?).



Wieczorem wsiedliśmy do autokaru i o 0:30 byliśmy w Lizbonie (przejechać przez most w Porto w nocy - bezcenne. Widok zapiera dech w piersiach). I podsumowując - to był genialny weekend i nie mogłabym go sobie lepiej wyobrazić. A po tej kolacji u cioci stwierdziłam, że nie obejdzie się bez saudades za Portugalią po powrocie. Po prostu nie da rady...

4 komentarze:

  1. A jakby tak Anulka zamieszkała w tej Portugalii ;))?

    OdpowiedzUsuń
  2. Sałdadżi. Co ty będziesz robić po powrocie? :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Skończę czytać tego bloga, jeśli nie nauczysz się gotować portugalskiego jedzenia i nie przyrządzisz nam czegoś po powrocie.
    I muszę zapamiętać, żeby nie czytać na pusty brzuch :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Aga: Jakby tak Anulka zamieszkała w tej Portugalii... to by przytyła 50kg.
    ;-)

    Tom: Sałdadżi. :D Dobre pytanie.

    Dorcia: :D Ja nie umiem gotować portugalskich potraw! :-( Ale coś się w Polsce wymyśli... ;-) :hug:

    OdpowiedzUsuń