poniedziałek, 29 czerwca 2009

Czego jak czego, ale deszczu w Lizbonie pod koniec czerwca się nie spodziewałam. Szczerze mówiąc, trochę zrzedły nam miny, gdy w końcu wylecieliśmy z chmur i okazało się, że w Lizbonie owszem, jest ciepło, ale ciągle pada! Na szczęście już około 15:00 cudownie się rozpogodziło i pierwsze promienie portugalskiego słońca dotknęły mojej bladej skóry. ;-) 

Eduardo czekał na nas na lotnisku z wydrukowanym na kartce moim imieniem i nazwiskiem i jak się okazało, nie dzieje się tak tylko na filmach - wielu tam było takich. Gość okazał się bardzo miły, na wstępie pochwalił mój portugalski, który mógł zobaczyć w tych dziesiątkach maili, które do niego wysyłałam odnośnie mieszkania. Gawędząc sobie najpierw po portugalsku, a potem po angielsku (z grzeczności, by mama rozumiała), zawiózł nas do mieszkania, który będzie moim domem przez najbliższe dwa miesiące.

Z tego, co się dowiedziałam, mieszka tu Francuzka, Niemiec (sic! :P), Włoch i para z Galicji, ale jak dotąd miałam okazję spotkać tylko tę pierwszą. I tak, każdy ma swój olej! (to było pierwsze, co zauważyłam po wejściu do kuchni - stoją grzecznie jeden obok drugiego). ;-) 

Mój pokój jest odrobinę inny, niż na zdjęciu, ale ostatecznie urządziłam go sobie równie przytulnie. Bardzo mi w nim fajnie. :-) 

Około 13:00 zebrałyśmy się w końcu na poszukiwania hoteliku mamy, co było bardzo, ale to bardzo męczące. Kiedy już tam dotarłyśmy i wtaszczyłyśmy walizkę na czwarte piętro kamienicy niemal w samym centrum starego miasta, otworzył nam chińsko i niepewnie wyglądający pan. Zabierał się do tej papierkowej roboty tak, jakby robił to po raz pierwszy. O nic nie pytał, długie minuty zabierało mu zastanawianie się nad tym, czy jest dostępny pokój dla mamy, czy nie ma, średnio mówił po angielsku (mam wrażenie, że po portugalsku jeszcze gorzej). W tej ciszy i niepewności czułam się jak w filmie. Na dodatek atmosfera tej bardzo starej, wyglądającej na opustoszałą kamienicę o dziwnym zapachu potęgowała wyjątkowość sytuacji. To był jeden z najdziwniejszych kwadransów mojego życia. ;-) Mam nadzieję, że mama tam jakoś wytrzyma!

Gdy już odetchnęłyśmy z ulgą i mama została ulokowana w jednym z pokoi, postanowiłyśmy przejechać jeszcze jedną stację i pójść do znanej mi restauracji, która słynie z genialnych wprost omletów i serka Montiqueijo z czarnymi oliwkami (to tam właśnie je polubiłam!). Niestety okazało się, że była zamknięta! :-( 

Wyczerpane i niesamowicie głodne, zdecydowałyśmy się w końcu na obiad na Rua Augusta, który być może nie był zbyt wyszukany, ale dodał nam sił, choć i tak nie pomógł nam pozbierać się do końca. Długa i, mimo że samolotem, wyczerpująca podróż jednak dała o sobie znać. Dlatego nie skaczę tu jeszcze ze szczęścia spacerując po Lizbonie, ale za to od czasu do czas uśmiecham się szeroko na dźwięk portugalskiego na ulicy. :-)

1 komentarz:

  1. Fajny pamiętnik internetowy (słowo blog, jak wiadomo brzmi jak wiatry jakiejś ameby żyjącej przy mulistym dnie:p ).

    Kurcze, mam ochotę na omlet.

    Gacek

    OdpowiedzUsuń